foto

foto

piątek, 17 grudnia 2010

Peter Brook rezyseruje Mozarta. Agnieszka Slawinska w roli Paminy.


Pusta scena. W tyle pokryte pomaranczowo-czerwonym tynkiem sciany. Kilka bambusowych kijkow sterczacych jak brzezinowy las, ktore beda sie zamieniac kolejno w palac, wieze i wiezienie. Samotny fortepian zamiast orkiestry. Rozpoczyna sie przestawienie „Czarodziejskiego fletu”, Ostatnie, pozegnalne przedstawienie Petera Brooka jako dyrektora mitycznego juz dzis paryskiego teatru eksperymentalnego Bouffe du Nord. Znamy i pamietamy ten teatr, chociazby ze slynnej Mahabharaty, do ktorej Peter Brook zaangazowal Ryszarda Cieslaka i Andrzeja Seweryna.
Siedze na poduszce na podlodze, prawie na scenie. Spiewacy sa na wyciagniecie reki. Graja? Raczej bawia sie muzyka, intryga, opowiadaja o marzeniach i nieszczesciach, fantazjuja i zaklinaja. Samotny Papageno szuka swojej ukochanej Papageny. Tamino walczy o uwolnienie swojej ukochanej Paminy a Sarastro pilnuje, zeby nikt nie przeszkodzil w pierwszych milosnych deklaracjach i westchnieniach.   Mozart napisal bajke i Peter Brook chcial byc jak najblizej Mozarta. Czyli nie robic ciezkiego, akademickiego przestawienia, ale spektakl lekki, oparty na improwizacji. Nie ma wiec ciezkiej opery, spiewanej z orkiestra ale nieglosny spiew , humor i asceza w ruchach. Jesli z opery wyrzucimy wszystko to, co zbedne ,obciazajace i pozostawimy mlodzienczy zywiol, fantazje i improwizacje to powstanie wlasnie spektakl wyrezyserowany przez Brooka. Publicznosc wstaje przy oklaskach. Mysle, ze to wierna, zakochana w starym mistrzu publicznosc teatru Bouffe du Nord, ale jest tez bardzo duzo mlodziezy. Czasem mowi sie o pozytywnej energii wysylanej nam przez czlowieka. „Czarodziejski flet” w Bouffe du Nord to  dawka takiej wlasnie energii.Czarodziej Brook nas po raz kolejny oczarowuje.

I wielka  niespodzianka. Role Paminy spiewa filigranowa, o przepieknym sopranie,  polska spiewaczka Agnieszka Slawinska. Mysle, ze praca z Peterem Brookiem to wielkie uznanie dla jej talentu. Umawiamy sie na kawe i slucham opowiesci o jej pracy z mistrzem




.Photo: Pascal Victor, magazine Scène. Po prawej stronie, w glebi p. Agnieszka Slawinska

 -Jak przebiegała Pani współpraca z Peterem Brookiem?
-Proby rozpoczelismy mniej więcej w połowie sierpnia, mialy potrwac trzy miesiace, premiera  odbyla sie 9 listopada. Nie mialy one nic wspolnego z tradycyjnym przygotowaniem opery, nie bylo bardzo dlugo w zasadzie zadnych prob sytuacyjnych, zadnego ustawiania scen, jedynie czysta improwizacja. Stanowiło to dla nas wszystkich na tyle nowe doswiadczenie,  że na dwa tygodnie przed premierą czuliśmy się jeszcze nieprzygotowani, dość osamotnieni a przeciez  Peter Brook byl na wszystkich probach, przygladal nam sie, ale nie interweniowal. Dawal nam pelna swobode. Czasem odnosilam wrazenie, ze potrafi nas przeswietlac laserem, ze wie o nas wszystko a wynikalo to chyba z wielkiego daru obserwacji. Nigdy wczesniej nie spotkalam sie z tego rodzaju metodami pracy.  Spiewakow w operze dobiera sie i przygotowuje pod kątem przede wszystkim glosu, techniki , ale nigdy predyspozycji psychicznych a odnosilam wrazenie, że przy tworzeniu naszego zespolu bralo sie pod uwagę nasze charaktery
-A jak wygladaly proby?
 Rozpoczynaly sie od dwugodzinnego przygotowania fizycznego, yogi, pilatesa, cwiczeń na oddech, takie typowo aktorskie przygotowanie, a później rozpoczynały się rozmaitego rodzaju zabawy. Często  dziecinne, takie podczas ktorych reaguje sie w sposob naturalny, niewyuczony, spontaniczny. Czy wie pani, jak sie czujemy  podczas zabawy w kotka i myszkę? Takie najprostsze zabawy pozwalaja nam dotrzec  do gleboko ukrytych, spontanicznych reakcji. Peter Brook bez przerwy zmienial sceny, nie mielismy prawie do konca kostiumow. Dwa tygodnie przed premierą bylismy przerazeni, odnosilismy wrazenie, że nic  sie nie klei. Ale mielismy do niego absolutne zaufanie, wierzylismy, że wie, co robi. Choć jak mowię, nic nie bylo gotowe, zafiksowane. Na przyklad moj kostium zostal zaprojektowany i dopasowany  pod wzgledem kolorystycznym do wnętrza i m.in do rozlozonych na podlodze dywanow. Te dywany, tuz przed premierą zdjeto, zmieniono mi rowniez, w ostatniej chwili kostium. Kreowanie spektaklu nigdy nie zostaje zakonczone.
-Wczesniej nie zetknela sie Pani z takim przygotowaniem opery?
Nikt nie pracuje z mlodymi spiewakami nad tym, jak sie maja zachowywac na scenie. Najwazniejszy jest glos, najlepiej mocny, brzmiacy. Tymczasem Peter Brook mowil do nas, ze mamy spiewac sercem a nie glosem. Patrzyl na nas swoimi blekitnymi, hipnotyzujacymi oczami i chcial w nas uslyszec prawde. A glos stal sie drugorzedny. Spiewamy przeciez w „Zaczarowanym flecie” piano, pianissimo, co jest niezwykle rzadkie w operze. Brookowi zalezalo chyba najbardziej , abysmy wymazali z nas wyuczone szablony, pozbyli sie manieryzmu i dotarli do prawdziwej natury czlowieka
-Jak Pani sadzi, co bylo celem takiego przygotowania?

-Żebyśmy poczuli sie wolni, zaczęli być prawdziwi, być sobą. Wówczas życie prywatne, troski i smutki pozostają poza teatrem. Ktoregos razu podszedl do nas po spektaklu i powiedzial, ze jestesmy dalecy od tego czego szukamy. Zaczelismy sie zastanawiac, co mozemy zrobic, zeby to zmienic. I  nagle uswiadomilam sobie, ze odezwaly sie we mnie mechanizmy otrzymanego wyksztalcenia, mechanizmy spiewaka operowego. Choc przyznam, ze my jako studenci w Lodzi mielismy jednak sporo zajec z gry aktorskiej u prof. Zarneckiego. Brook mi wowczas powiedzial, poszukaj napiec, ktore sa w Tobie, zastanow sie, gdzie powstalo spiecie, ktore nie pozwala Ci wyzwolic prawdy. Jezeli potrafimy zapomniec, ktorej pozycji glosu powinnismy uzyc, jesli potrafimy byc naturalni, powrocic do punktu wyjscia, to pokonamy bariery, ktore wyzwala nasz glos. Nigdy nie laczylam mojej pracy z moim cialem. Teraz wiem, ze nie mozna wyjsc na scene, nie przygotowawszy ciala. Nigdy nie pomyslam, ze takie przygotowanie rozwiazuje wiele problemow glosowych. Powrot do cielesnosci, do natury pomaga glosowo. Trzeba rozluznic sie, zeby poszukac spokoju w ciele.
-Wydawalo mi sie, ze przygotowanie fizyczne aktora, praca nad cialem a nie tylko glosem,  jako metoda pracy, weszla juz na stale do programu prob teatrow.
-Ale nie w operze. Owszem powtarza nam sie, ze mamy instrument w sobie, ale trzeba przynajmniej przez trzydziesci minut dziennie pracowac, aby sie wyciszyc, aby odnalezc w nas prawde.
-Jak reagowali na ten sposob pracy inni spiewacy?
Podobnie jak ja. Potrzeba nam bylo czasu, zeby zrozumiec jego metody. To,  jak z nas wydobyc prawde, emocje i zrzucic wszystko to, w co obroslismy spiewajac  do tej pory w operze.
-Z jakim doswiadeczniem rozpoczynala Pani prace z Peterem Brookiem?
Skonczylam szkole muzyczna w Lodzi a po studiach zostalam zaangazowana do Opery w Bydgoszczy a pozniej do Studia operowego w Strasburgu.
-Do konca roku bedzie pani spiewac w Paryzu a pozniej?
W 2011 roku wyruszamy w tournée. Od 10 stycznia bedziemy wystepowac w Luksemburgu a pozniej w calej Europie. Bedziemy m.in w Portugalii, Hiszpanii, Mediolanie. Wiem, ze bedziemy rowniez spiewac w Nowym Jorku. A rok 2012 to tournée po Azji, Japonii, Chinach, Brazylii...
-Czy spodziewala sie Pani ze nagle tak niesamowicie rozwinie sie Pani kariera?
Nie, zupelnie nie. Wszystko odbylo sie przypadkiem. Mialam zostac skrzypaczka, gralam od dziesieciu lat na tym instrumencie,  ale bedac w liceum w Bialymstoku postanowilam zapisac sie do choru. Pani, ktora mnie przesluchiwala, stwierdzila, ze chor to nie jest dla mnie miejsce i powinnam zdawac na wydzial wokalny Konserwatorium. Zdalam, dostalam sie do Lodzi, choc o egzaminie dowiedzialam sie w ostatniej chwili.
A u Petera Brooka jak sie  Pani  znalazla? Czy trudno bylo przejsc przez sito audycji?
W moim przypadku stalo sie to bardzo szybko. Dowiedzialam sie w Strasburgu o audycji, zlozylam papiery. Najpierw bylo pierwsze przesluchanie na glos i pozostale kwalifikacje a pozniej druga audycja,  juz bardziej zwiazana z rola Paminy. Po tym drugim przesluchaniu powiedziano mi, ze zostalam zakwalifikowana.
Marzenia?
Moze Wlochy? Swego czasu jezdzilam na master klasy do Mediolanu i za kazdym razem, gdy wysiadalam z pociagu na dworcu i slyszalam ten piekny jezyk to czulam sie wspaniale. Wlosi sa stworzeni do opery.




środa, 15 grudnia 2010

Mario Vargas Llosa o radosci czytania



Ci, ktorzy kochaja ksiazki i literature, mysle, ze podobnie jak ja, z zainteresowaniem odkryja tekst wygloszony przez Mario vargasa Llose podczas przyznania mu tegorocznej literackiej nagrody Nobla.  Jest pisarz o niezwyklej biografii, zaangazowany intelektualnie w polityke, wielbiciel Francji i literatury francuskiej. Odnalazlam w tym wystapieniu wiele wspolnych pasji i doswiadczen. Piekny tekst!




 „Czytać nauczyłem się mając pięć lat, w klasie brata Justyniana w Colegio de La Salle w Cochabambie w Boliwii. Czytanie to najważniejsza rzecz, jaka mi się życiu przydarzyła. Prawie 70 lat później wciąż wyraziście pamiętam, jak magia przekładania słów z książek na obrazy odmieniła moje życie, obaliła bariery czasu i przestrzeni i pozwoliła przebyć z kapitanem Nemo 20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi, walczyć u boku d'Artagnana, Atosa, Portosa i Aramisa przeciw knowaniom grożącym Królowej w czasach przewrotnego Richelieu i czołgać się jak Jean Valjean przez wnętrzności Paryża z rannym Mariuszem na plecach.

Czytanie zmieniało sen w życie, a życie w sen, kładło w zasięgu małego człowieczka, jakim byłem, wszechświat literatury. Matka opowiadała mi, że najpierw pisałem dalsze ciągi przeczytanych historii, bo albo nie mogłem przeboleć, że się skończyły, albo chciałem poprawić zakończenie. I być może przez całe dalsze życie nie robiłem niczego innego niż to właśnie: bezwiednie przedłużałem w czasie, rosnąc, dojrzewając i starzejąc się, pełne uniesień i przygód historie, które wypełniały moje dzieciństwo.
Chciałbym, by była tu dzisiaj moja matka, która wzruszała się i płakała, czytając wiersze Amado Nervo czy Pabla Nerudy. I mój dziadek Pedro ze swoim wielkim nosem i lśniącą łysiną, który chwalił moje wiersze. I wuj Lucho, który tak bardzo zachęcał mnie, bym poświęcił się pisaniu ciałem i duchem, chociaż literatura, wówczas i tam, marnie karmiła tych, którzy ją uprawiali.

Przez całe życie miałem koło siebie ludzi, którzy mnie kochali, zachęcali i zarażali wiarą, kiedy sam wpadałem w zwątpienie. To dzięki nim, i zapewne także dzięki własnemu uporowi i łutowi szczęścia, udało mi się poświęcić większą część życia tej pasji, nałogowi i cudowi, jakim jest pisanie, stwarzanie drugiego życia, w którym chronimy się, gdy jest nam źle, zmienianie tego, co niezwykłe, w coś naturalnego i tego, co naturalne, w coś niezwykłego, coś, co rozwiewa chaos; życia, które upiększa brzydotę, uwiecznia chwilę, a śmierć czyni przemijającym widowiskiem. 

***

Pisanie historii nie było łatwe. Pomysły zmienione w słowa na papierze więdły, idee i obrazy mdlały. Jak je ożywić? Na szczęście byli mistrzowie, od których można się było uczyć. Flaubert nauczył mnie, że talent to wytrwała dyscyplina i wielka cierpliwość. Faulkner, że to forma - narracja i struktura - czynią treść wielką lub nędzną. Martorell, Cervantes, Dickens, Balzak, Tołstoj, Conrad, Mann, że ambicja jest w powieści równie ważna, jak stylistyczna zręczność i strategia opowiadania. Sartre, że słowa to czyny i że powieść, sztuka czy esej, jeśli niosą zaangażowanie w teraźniejszość i szukanie najlepszych dróg, mogą zmienić bieg dziejów. Camus i Orwell, że literatura pozbawiona moralności jest nieludzka, a Malraux, że bohaterstwo i epika są na miejscu dzisiaj tak samo, jak były w czasach Argonautów, "Iliady" i "Odysei".

Gdybym przywołał tutaj wszystkich pisarzy, którym zawdzięczam coś albo wiele, ich cień pogrążyłby nas w ciemności. Jest ich bez liku. Nie tylko ujawnili mi tajemnice opowiadania historii, ale kazali zgłębiać otchłanie człowieczeństwa, podziwiać wielkie czyny człowieka i truchleć wobec jego obłędu. Byli moimi najbardziej usłużnymi przyjaciółmi, animatorami mego powołania; dzięki ich książkom odkryłem, że nadzieja nie ginie nawet w najgorszych okolicznościach i że warto jest żyć, choćby dlatego, że gdybyśmy nie żyli, nie bylibyśmy w stanie czytać ani roić opowieści.

Czasem zadawałem sobie pytanie, czy w takich krajach jak mój, gdzie tak mało jest czytelników a tak wielu biedaków i analfabetów, tak wiele nieprawości, gdzie kultura jest przywilejem tak niewielu, pisanie nie jest czasem samolubnym luksusem. Ale te wątpliwości nigdy nie zdusiły we mnie powołania i pisałem zawsze, nawet wtedy, gdy niemal cały swój czas musiałem poświęcać na pracę zarobkową. I chyba dobrze postępowałem, bo jeśliby warunkiem rozkwitu literatury w społeczeństwie były wysoki poziom jego kultury, wolność, dobrobyt i sprawiedliwość, to nigdy by nie zaistniała. Przeciwnie, to dzięki literaturze, sumieniom, które budziła, pragnieniom i marzeniom, które rodziła, rozczarowaniu, po którym wracamy z podróży do rzeczywistości do pięknego zmyślenia, cywilizacja jest dziś mniej okrutna niż wówczas, gdy pierwsi bajarze uczłowieczali życie swoimi opowieściami.

***

Bylibyśmy gorsi, niż jesteśmy, bez dobrych książek, które czytamy. Bylibyśmy większymi konformistami, mniej niespokojni i mniej niepokorni, a duch krytyki, napęd postępu, w ogóle by nie istniał. Podobnie jak pisanie, także czytanie jest formą protestu przeciw niedostatkom życia. Ten, kto w fikcji szuka tego, czego mu brak, mówi, bez wypowiadania tego głośno, a nawet może tego nie wiedząc, że życie takie, jakim jest, nie wystarcza, by zaspokoić nasze pragnienie absolutu, tej podstawy ludzkiej kondycji; że powinno być lepsze. Wymyślamy fikcje, żeby móc przeżyć tych wiele żywotów, które chcielibyśmy mieć, choć mamy zaledwie ten jeden jedyny.

Bez fikcji bylibyśmy mniej świadomi, jak ważna jest wolność, żeby życie dało się żyć, i jakim się staje piekłem, gdy wolność dławi tyran, ideologia czy religia. Kto wątpi, że literatura nie tylko pozwala nam śnić o pięknie i szczęściu, ale i przestrzega nas przed wszelkim uciskiem, niech spyta, czemu wszystkie reżimy, które usiłują kontrolować ludzie życie od kolebki po grób, tak się jej boją, że ustanawiają cenzurę, by ją zdławić, i śledzą podejrzliwie niezależnych pisarzy. Czynią tak, bo wiedzą, jak niebezpieczne są wycieczki wyobraźni w książki, jak groźne stają się fikcje, gdy czytelnicy zestawiają wolność, która je rodzi i która się w nich realizuje, z obskurantyzmem i strachem czyhającymi na nich w prawdziwym życiu.

Wymyślający historie opowiadacze zawsze, choćby o tym wiedzieli lub nie, choćby tego chcieli lub nie, sieją niezadowolenie, pokazują, że świat jest kiepsko urządzony, że życie w fantazji jest bogatsze niż codzienny znój. To ta świadomość i wrażliwość, gdy zapuszczą korzenie, sprawiają, że ludzie nie dają sobą łatwo manipulować i nie przyjmują łgarstwa, które głosi, że za kratami i w towarzystwie inkwizytorów i strażników żyje im się bezpieczniej i lepiej.

Dobra literatura przerzuca mosty między różnymi ludami i ludźmi. Budząc rozkosz, cierpienie czy zdumienie, łączy nas ponad dzielącymi nas językami, wierzeniami, przyzwyczajeniami, obyczajami i przesądami. Kiedy biały wieloryb grzebie kapitana Ahaba w odmętach, serce czytelnika w Tokio, Limie czy Timbuktu zamiera tak samo. Gdy pani Bovary połyka arszenik, Anna Karenina rzuca się pod pociąg, a Julian Sorel wstępuje na szafot, gdy widzimy, że wszyscy mieszkańcy wioski Comala w książce "Pedro Páramo" nie żyją, tak samo wstrząśnięty jest wyznawca Chrystusa, Buddy, Konfucjusza, Allacha czy ateusz; czy nosi marynarkę i krawat, burnus, kimono czy szarawary. Literatura rodzi braterstwo i przyćmiewa granice, które między mężczyznami i kobietami wytyczają niewiedza, ideologie, religie, języki i zwykła głupota.


***

Od dziecka marzyłem, by pewnego dnia stanąć w Paryżu, bo olśniony francuską literaturą wierzyłem, że mieszkając tam i oddychając powietrzem, którym oddychali Balzak, Stendhal, Baudelaire, Proust, stanę się prawdziwym pisarzem; że jeśli nie wyjadę z Peru, będę tylko pisarzem niedzielnym. I rzeczywiście, Francji i jej kulturze zawdzięczam niezapomnianą naukę, że literatura jest tyleż powołaniem, co dyscypliną, pracą i uporem. Mieszkałem tam, gdy żyli jeszcze i pisali Sartre i Camus, w czasach Ciorana, Becketta, Bataille'a, teatru Brechta, kina Bergmana, inscenizacji Jeana Vilara i Odeonu Jeana Louis Barrault, Nowej Fali i Nouveau Roman, mów i przecudnych dzieł André Malraux, a także być może największych teatralnych przedstawień ówczesnej Europy - konferencji prasowych i olimpijskich gromów gen. de Gaulle'a. „

Zrodlo: Gazeta wyborcza
Tlum. Maciej Stasinski

Więcej... tu

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Milosz w Operze Garnier

Nie bede pisac recenzji z wieczoru baletow Balanchine/Brown/Bausch w Operze Garnier. Nie potrafie, nie znam kodu. Napisze tylko, ze byl to wieczor magiczny. Nie tylko dlatego, ze balet ma w sobie juz cos z magii, gdy patrzy sie na nieziemska lekkosc ziemskich istot przesuwajacych sie bezszelestnie po scenie , ale rowniez dlatego, ze druga czesc, chyba najlepsza, byla oparta na poezji Czeslawa Milosza „Oda do ptaka”. 


Trisha Brown, slynna amerykanska choreografka odkryla utwor Milosza i oczarowalo ja brzemienie spolglosek. Poprosila Laurie Anderson o napisanie do tego utworu muzyki, sama zajela sie tancem. Spektakl jest polaczeniem swiata baletu klasycznego z nowoczesnym tancem i cybernetyczna muzyka. Laurie Anderson wspomina jak doszlo do powstania spektaklu. 


Znalazly sie z Trisha Brown w Domu Poetow, w malej nowojorskiej bibliotece, w ktorej mozna poznac utwory autorow z krajow Europy Wschodniej. ” Jako, ze jezyk polski nas pociagal-jezyk o spolgloskach zlozonych i chrzeszczacych, przegladalysmy  dziela wielu poetow. Z wielka radoscia odkrylysmy poemat „Ode do ptaka” Czeslawa Milosza. Dzielo o takiej elegancji! Anatomia ptaka i ruchu. Rozbite na sekwencje. Jezyk i ruch. Czulosc i uniesienie. Skladniki unikalne i wyrozniajace „ptaka”. Przypadkowo, tego samego dnia, polska aktorka i  mlody rezyser, Agnieszka Wojtowicz-Vosloo rowniez przegladala ksiazki w Bibliotece poetow. Zaprosilam ja do nas do studia, aby przeczytala poemat. To bylo niesamowite przezycie pracowac  nad jej pelnym pasji glosem” wspomina Laurie Anderson, tworca muzyki do baletu „O zlozony/O composite”.

Krotki fragment baletu  mozna obejrzec i posluchac poematu Milosza mozna tu

Dodaje tez piekny tekst "Ody do ptaka" Czeslawa Milosza

O złożony.
O nieświadomy.
Trzymający za sobą dłonie pierzaste.
Wsparty na skokach z szarego jaszczura,
Na cybernetycznych rękawicach
Które imają czego dotkną.

O niewspółmierny.
O większy niż
Przepaść konwalii, oko szczypawki w trawie
Rude od obrotu zielono-fioletowych słońc,
Niż noc w galeriach z dwojgiem świateł mrówki
I galaktyka w jej ciele
Zaiste, równa każdej innej.

Poza wolą, bez woli
Kołyszesz się na gałęzi nad jeziorami powietrza,
Gdzie pałace zatopione, wieże liści,
Tarasy do lądowań między lirą cienia
Pochylasz się wezwany, i rozważam chwilę
Kiedy stopa zwalnia uchwyt, wyciąga się ramię.
Chwieje się miejsce, gdzie byłeś, ty w linie kryształu
Unosisz swoje ciepłe i bijące serce.

O niczemu niepodobny, obojętny
Na dźwięk pta, pteron, fvgls, brd.
Poza nazwą, bez nazwy,
Ruch nienaganny w ogromnym bursztynie.
Abym pojął w biciu skrzydeł co mnie dzieli
Od rzeczy którym co dzień nadaję imiona
I od mojej postaci pionowej
Choć przedłuża siebie do zenitu.

Ale dziób twój półotwarty zawsze ze mną.
Jego wnętrze tak cielesne i miłosne,
Że na karku włos mi jeży drżenie
Pokrewieństwa i twojej ekstazy.
Wtedy czekam w sieni po południu, 
Widzę usta koło lwów mosiężnych
I dotykam obnażonej ręki
Pod zapachem krynicy i dzwonów.



niedziela, 12 grudnia 2010

Mailem na wystawe - Hockney dla iPada i iPhona

Odwiedzil mnie mlody czlowiek, « Internet addict » - fanatyk iPoda i iPhona, od switu do nocy sledzacy nowinki technologiczne. I co tu mu pokazac w Paryzu?  Czym zaimponowac?  Rekopisy pisarzy w Bibliotece Narodowej?  Nowa wystawe w Luwrze o antycznych  inspiracjach w sztuce  francuskiej XVIII wieku?  Muzeum romantyzmu z wystawa o Puszkinie...absurd!

I nagle, przyszedl mi do glowy pomysl pokazania mu ostatniej wystawy w Fundacji YSL i Pierra Bergera, „Swieze kwiaty” Davida Hockneya-rysunki na iPhonie i iPadzie. Pomijajac tematyke kwiatow, ktore nie wydaly mi sie tematem pasjonujacym dla mlodego czlowieka, idea wystawy powinna go zainteresowac.   David Hockney, jeden z tworcow pop-artu wart jest uwagi a  nawet sama Fundacja, usytuowana w pieknym palacu w siodmej dzielnicy  robi wrazenie.
Wchodzimy. Przy wejsciu, uroczy Pan stojacy za kasa przestrzega „tylko blagam, prosze nie dotykac ekranow, musze je pozniej przez cale popoludnie regulowac”. I ma racje, bo akurat tych, ktorzy tu trafiaja to az  swedza  rece a tu nie...po raz pierwszy nie wolno dotykac dotykowych ekranow...jak w tradycyjnym muzeum!  Upps!
Bariere ochronna stanowi, na szczescie,  sama forma ekspozycji-seria kilkunastu iPhonow na jednej scianie a na drugiej – rzad  iPadow. W drugiej sali wielki ekran, na ktorym zmieniaja sie rysowane recznie przez Davida Hockneya na iPhonie i iPadzie obrazy swiezych kwiatow. Przeslane po raz pierwszy przez Internet,  zostaly w ten sposob „przewiezione”wirtualnie. Nie bylo ani kosztow transportu, ani ubezpieczenia... Czy to oznacza rewolucje w sztuce? Czy tak w przyszlosci beda wygladaly wszystkie wystawy?

Moj pasjonat nowych technologii oglada z wielkim zaniteresowaniem, powtarzajac mi, juz nie po raz pierwszy, ze tradycyjne muzea to przezytek...przyszlosc  nalezy teraz do iPada....
Nie bede sie wypowiadala na temat rysunkow, ktore, tak szczerze mowiac,  przypominaja dziela troszke zdolnieszych dzieci ze szkoly podstawowej. Natomiast to, co jest ciekawe, to wybor srodka przekazu.
Hockney twierdzi, ze  po raz pierwszy zaczal rysowac zupelnie spontanicznie. Byl to zachod slonca na iPhonie, ale  trzeba byc Hockneyem, zeby wpasc na taki pomysl. Otrzymany rezultat byl dla niego zaskoczeniem. Pozniej rysowal coraz wiecej...i zaczal wysylac swoje prace znajomym. Oczywiscie w zwiazku z ta forma przekazu swojej sztuki,  zaczal sobie zadawac cale mnosto pytan, na przyklad, jak pokazac  je wszystkie jednoczesnie albo na ile  zmiana wielkosci, przegranie rysunkow na komputer zmieni oryginal?  Wreszczie, najwazniejsze pytanie-jak je skomercjalizowac?

Wychodzac, minelam w drzwiach Pierra Bergera-oprowadzal z duma przyjaciol- dumny i oczarowany kolorowymi, miniaturowymi  ekranami. Czy rzeczywiscie jako pierwszy zapoczatkowal rewolucje w sztuce, w wystawiennictwie...?


piątek, 10 grudnia 2010

Wizyta w Maisons-Laffitte


Umowilam sie dzisiaj rano na kawe na placu Tertre ze znajoma. Mialysmy obejrzec wystawe Salvatora Dali. „Czy zna Pani Maisons-Laffitte?”- zapytala. „Czy chcialaby Pani to miejsce poznac?” Sa pytania nad ktorymi nawet nie warto sie zastanawiac. Oczywiscie, ze tak.
A wiec jedziemy, metrem do Charles de Gaulle-Etoile a pozniej podmiejskim pociagiem RER, linii A. „Kiedys, gdy nie bylo jeszcze RER, goscie Jerzego Giedroycia odjezdzali z dworca St. Lazare i przybywali tu pociagiem”-opowiada mi znajoma. Wysiadamy na dworcu a przed nami kilka minut marszu. 
Droga to niezwykla. Przez kilkadziesiat lat pielgrzymowali ta droga najwieksi polscy pisarze i intelektualisci: Jerzy Stempowski, Gustaw Herling-Grudzinski, Konstanty Jelenski, Andrzej Bobkowski...i wielu, wielu innych.  Lista musialaby liczyc kilka stron. Slucham   opowiesci o powstaniu Maisons-Laffitte, o zolnierzach generala Andersa, ktorzy nie dali sie zwiesc, nie uwierzyli, ze Rosjanie pozwola nam na wolnosc i w  1947 roku, w Rzymie, zalozyli  niezalezne, literackie, polskie pismo na emigracji.  Wsrod autorow pierwszego numeru znalezli sie: Tymon Terlecki, Wiktor Weintraub i  Jozef Czapski. Redagowali:  Gustaw Herling Grudzinski i Jerzy Giedroyc. Dochodzimy powoli do domu obrosnietego dzikim winem z ktorego, jak pisal Leopold Unger,  przez „pół wieku promieniować będzie rozum, rozwaga, program dla wolnej Polski”

W progu domu wita nas p. Wojtek Sikora, ktory od smierci brata redaktora Giedroycia, Henryka i z jego upowaznienia, pelni funkcje kierownika Maisons- Laffitte. Wizyte rozpoczynamy od ogrodu zimowego, ktory pelni tez funkcje salonu. Zasiadamy przy starym, rzezbionym stole. „Pochodzi z Hotelu Lambert”-wyjasnia gospodarz- przy nim odbywaly sie spotkania, uroczystosci i narady”.



 Pokoj jest duzy, widny i okna wychodza na ogrod. Na bocznej scianie widocznej z okna budynku niewielka, brazowa tabliczka z napisem „skwer Giedroycia”. W pomieszczeniu znajduja sie przede wszystkim biezace wydawnictwa takie jak Dialog czy Tworczosc. Po lewej stronie, nad stolem,. humorystyczne rysunki stworzone reka wloskiego artysty. Jest na nich m.in. Jozef Czapski, Ojciec Bochenski, Konstanty Jelenski...a na samej gorze, plaskorzezba z wizerunkiem marszalka Pilsudskiego, ktorego Redaktor czyli  Jerzy Giedroyc szczegolnie cenil. W domu w ktorym jestesmy, Kultura zakotwiczyla sie w 1954 roku. Wczesniej, przez pierwsze kilka lat w Maisons- Laffitte, miescila sie w domu oddalonym zaledwie o kilkaset metrow.



Przechodzimy do gabinetu Redaktora. Trzy biblioteki szczelnie wypelnione ksiazkami, na biurku tylko jedno, jedyne zdjecie- slynnego Londynczyka, korespondenta Kultury, Juliusza Mieroszewskiego.  Po lewej stronie, na scianie, okladka francuskiego pisma „le Combat” redagowanego przez Alberta Camus, ktore stanowilo    wzor dla Kultury a tuz pod nim herb rodziny Giedroyciow. Na bocznej scianie  portret cenionego przez Redaktora, ksiecia Adama Czartoryskiego. Ponizej,  prywatne archiwum, w ktorym trzymano biezaca korespondencje. Okna wychodza na dom goscinny polozony zaledwie kilka metrow od glownego budynku i przerobiony ze starych stajni.


Na pietrze mieszcza sie pokoje Zofii i Zygmunta Hertzow z przepieknymi rysunkami Jana Lebensteina oraz pokoik  Jozefa Czapskiego.


Tuz obok znajduje sie pomieszczenie, ktore bylo punktem newralgicznym domu, gdyz stamtad szla w swiat wysylka ksiazek, listow i czasopism. Pokoj jest wylozony drewniana boazeria a w centralnym punkcie stoi stara waga a po drugiej stronie pokoju jeszcze starsza, chyba kupiona tuz po wojnie. „Redaktor” utrzymywal korespondencje niemal z calym swiatem, mobilizowal, zachecal, lajal i komentowal . Z niektorymi korespondencja byla niezwykle bogata, listy wysylano nawet trzy razy dziennie. „Nierzadko, bylo tego tak duzo, ze trzeba  bylo uzywac wozka!”-komentuje moj przewodnik.



Gdy przechodzimy na strych, do archiwow, to az nie chce sie wierzyc ze jedna osoba byla w stanie utrzymywac korespondencje az z tyloma pisarzami.  Jerzy Giedroyc byl niewatpliwie tytanem pracy. Wiekszosc listow  bylo dyktowanych maszynistce, ktora pisala je przez kalke. Inne pisal sam, niektore, ale rzadziej, odrecznie. Dla historykow badajacych dzieje paryskiej Kultury, jest to raj, gdyz cala korespondencja zachowana jest w kopiach.  Porzadkowuja ja teraz stopniowo archiwisci z Biblioteki Narodowej.

 Opuszczamy glowny budynek i przenosimy sie do domu goscinnego, w ktorym mieszkal i mial swoje biuro przez dlugie lata Gustaw Herling- Grudzinski. Tampowstawaly „Dzienniki pisane noca”, choc  nie tylko o te nasza komunistyczna noc tego okresu chodzilo, ale takze  o jego bardzo ciemny pokoj, w ktorym  dopiero niedawno dobudowano nowe okno w suficie.Od stycznia rozpocznie sie wielki remont budynku mieszkalnego dla gosci i jestem jedna z ostatnich osob odwiedzajacych to pomieszczenie jeszcze ze sladami patyny na tynkach...



Przechodzimy wreszcie do polozonej w glebi ogrodu odnowionej biblioteki, w ktorej skladowanych jest ok. 150 tys. tomow. W kacie dostrzegam dwie stare maszyny do pisania. Do kogo nalezaly? Co na nich powstalo?
Wszystko w tym domu jest historia, nalezy do naszego dziedzictwa, do naszej pamieci. Pamieci o ludziach, ktorzy umozliwili dziesiatkom zdolnych,ale niezgadzajaych sie z polska powojenna rzeczywistoscia pisarzy na publikacje. Dzieki Giedroyciowi nie popadli w zapomnienie. Paryska Kultura byla nie tylko wydawnictwem, ale tez przystania dla szukajaych pomocy nowych emigrantow, takich jak Milosz, Marek Hlasko czy Roman Polanski.
Zyczeniem Redaktora bylo, aby  Maisons-Laffitte pozostal miejscem sluzacym mlodym naukowcom konserwujacych pamiec o heroicznej pracy kilku niezwyklych Polakow. Moze znajdzie sie jeszcze jakas okazja, aby do tego miejsca powrocic? Warto tez zajrzec na pobliski cmentarz, na ktorym spoczywaja mieszkancy domu spod numeru 91. Ale to moze nastepnym razem.




niedziela, 5 grudnia 2010

Bajka o paryskich osiolkach

Jutro swieto sw. Mikolaja, wiec przygotowalam najmlodszym czytelnikom, w prezencie, filmowa bajeczke, ktorej akcja toczy sie na Monmartrze. Przepraszam za niedociagniecia techniczne, nastepnym razem sie poprawie...

W tym roku wyjatkowo, Sw. Mikolaj postanowil zabrac w podroz do stolicy swoje dwa ukochane osiolki, Szczurka i Gburka.  Przez caly ranek rozdawal dzieciom prezenty  w okolicach Luwru, po poludniu przyszla kolej na Monmartre,  trzeba bylo wdrapac sie na sam szczyt wieeeelkiej gory... Bylo zimno i mokro, kostka brukowa slizgala sie pod kopytkami osiolkow. A do tego te ulice...pelne samochodow. Przy jednej z nich Gburek sie zbuntowal, nie przejde...i juz! Szczurek przeszedl pierwszy ale Gburek...stanal okoniem. Rozzloszczony na Gburka pomocnik Mikolaja postanowil go oddalic...


Buuuu, buuuu... slychac bylo rozpaczliwy placz Szczurka za przyjacielem...


...w koncu Szczurek przelamal sie i wyruszyl na pomoc!



Dzieki energicznej pomocy mieszkancow Monmatru, udalo sie w koncu upartego Gburka przeprowadzic na druga strone ulicy i Sw. Mikolaj ze swoimi osiolkami  pomaszerowal dalej rozdajac dzieciom cukierki.


Pieknych prezentow od Mikolaja zyczy wam Holly!

Hotel Lambert w remoncie

Alea iacta est- chcialoby sie powiedziec  na widok poteznych rusztowan oplatajacych  Hotel Lambert na wyspie sw. Ludwika. Remont palacu rozpoczal sie juz na dobre, budynek otoczony jest wysokim drewnianym plotem i rusztowaniami.  Ostateczna umowa w sprawie remontu Hotelu Lambert miedzy Stowarzyszeniem Paryz Historyczny, wladzami miasta i emirem Kataru, podpisana zostala na poczatku roku, ale prace remontowe ruszyly dopiero niedawno. Troche zal, serce sie sciska, ze chyba juz nigdy nie zobaczymy ani muzeum ani nawet plakietki w miejscu, ktore przez kilkadziesiat  lat niewoli stanowilo najwazniejsza polska przystan we Francji.


Zakup Hotelu Lambert zostal zaproponowany panstwu polskiemu dwukrotnie. Po raz pierwszy, gdy sprzedawala ten palac w 1975 roku rodzina Czartoryskich. Mielismy wowczas prawo pierwokupu ,a nawet po nizszej cenie niz ta, ktora oferowali Rotschildowie. Ale oferta pozostala bez odzewu, nie byly to czasy na kupowanie krolewskich rezydencji za granica... Francuscy bankierzy po trzydziestu latach zdecydowali sie Hotel Lambert odsprzedac i wowczas rowniez mielismy szanse. Nie wiem, jakie byly motywacje osob, ktore odrzucily oferte. Moze kierowala nimi nadzieja, ze miasto Paryz przejmie hotel i przeksztalci w muzeum?
Historycy i milosnicy Paryza sa zgodni, ze Hotel Lambert to perelka architektoniczna. Zaprojektowal go w XVII wieku Le Vau, jeden z najlepszych architektow epoki Ludwika XIV, tworca palacu w Vaux le Vicomte, pierwowzoru Wersalu o ktorym juz pisalam.  Polaczyl harmonijnie  francuski klasycyzm i elementy baroku. Powstal obiekt o wielkiej prostocie i elegancji konstrukcji. Autorami dekoracj  byli inni mistrzowie  epoki, Le Brun i Lesueur....
A kto w nim nie mieszkal! Na poczatku XVII wieku zakochany maz kupil ten palac najwiekszej przyjaciolce Woltera, markizie de Chatelet. Wolter to miejsce po prostu uwielbial, twierdzil, ze byl to dom dla ksiecia, ale ksiecia umyslu za jakiego sam sie uwazal-filozofa. Po rewolucji hotel powolutku upadal, jego wlascicielami stali sie w ktoryms momencie nawet producenci lozek dla wojska i mieli w nim swoj magazyn. Az wreszcie, z inicjatywy Chopina, zakupila go rodzina Czartoryskich, ktora dokonala generalnego remontu i wyprowadzila Hotel Lambert z ruiny. Byl w polskich rekach przez ponad sto lat, tymczasem, odnosze wrazenie, ze Francuzi staraja sie o tym okresie nie pamietac.
Przy okazji paryskiej wystawy o zyciu Chopina widzialam dziesiatki rycin i szkicow obrazujacych przepiekne wnetrza, dajacych swiadectwo wyrafinowaniu i elegancji zycia towarzyskiego prowadzonego przez rodzine Czartoryskich. Do historii przeszly slynne bale odbywajace sie w galerii Herkulesa. W latach 70-tych Czartoryscy, jak wspominala niedawno Michele Morgan, nie mieli juz chyba  pieniedzy na utrzymanie tak poteznego zabytku, a wiec palac przeszedl w posiadanie Rotschildow.
Ale skandal i  spory wybuchly dopiero, gdy Hotel Lambert nabyl trzy lata temu brat emira Kataru. Rzad francuski utrzymuje od lat z Emiratem znakomite stosunki gospodarcze, dyplomatyczne i towarzyskie. 80 proc. wojska katarskiego obsluguje sprzet  „ made in France”  poczynajac od samolotow Mirazy, a konczac na  pojazdach pancernych AMX i rakietach. Nie bede wymieniala innych inwestycji Kataru we Francji, ale sumy sa imponujace. W kazdym badz razie wzajemna sympatia obu dworow-francuskiego i katarskiego chyba uspila emira, gdyz  doszedl do wniosku, ze nie spotka sie z zadna opozycja, przedkladajc projekt  gruntownej przebudowy obiektu. Postanowil go wyposazyc w nowe lazienki polozone nad historyczna galeria Herkulesa, zbudowac podziemne parkingi, nowe windy... Francuska minister Kultury, po wprowadzeniu kilku drobnych zastrzezen, projekt zatwierdzila, bo i chyba nie miala wyboru. I w tym momencie obudzila sie Komisja Starego Paryza, organ konsultacyjny przy burmistrzu miasta, ktory przy poparciu wielu znanych osobistosci mieszkajacych na wyspie Sw. Ludwika, takich jak aktorka Michele Morgan, postanowil nie dopuscic do remontu.
Wlasciwie do wiosny  tego roku trwaly negocjacje, czy i jakie udogodnienia dla rodziny emira moga byc wprowadzone do historycznej budowli. Byly momenty, ze caly remont wisial na wlosku, a emir grozil, ze jezeli nie dojdzie do porozumienia ze Stowarzyszeniem, to wystawi Hotel na sprzedaz. Podpisano wiec wreszcie  kompromis, mianowano niezaleznych ekspertow i ruszyl remont.
W prasie francuskiej pojawiaja sie jednak glosy zalu, ze panstwo francuskie nie podjelo sie zakupu obiektu.  Znajac jednak dosc dramatyczna sytuacje finansow panstwowych,daje sie to jakos wytlumaczyc. Nie jest to tez pierwszy piekny obiekt, ktory dostaje sie w rece bogatych zagranicznych inwestorow z Chin, Rosji czy Kataru.
W wyniku zawartej umowy emir zrezygnowal z budowy podziemnego parkingu, podwyzszania zabytkowego muru otaczajacego palac, obiecal schowac instalacje sanitarne w podlodze a galerie Trubadur, wazne swiadectwo obecnosci  rodziny Czartoryskich w Hotelu Lambert, pozostawic w stanie umozliwiajacym powrot do stanu oryginalnego.
Z takiego zazegnania konfliktu ponoc obie strony sa zadowolone. Troche jednak zal, ze juz chyba bezpowrotnie utracilismy szanse na odzyskanie Hotelu Lambert.

piątek, 3 grudnia 2010

Zmyslowy swiat Miss Tic


To, ze dzisiejsza sztuka ma juz bardzo niewiele wspolnego z  malowaniem farba olejna po plotnie, wiemy juz od dawna. Aby sie jednak przekonac, gdzie znajduja sie jej ekstremalne granice wybralam sie do galerii „W”na Montmartrze prezentujacej prace Miss Tic, znanej w Paryzu z pieknych graffiti na murach miasta.
Kim jest wiec Miss Tic? Urodzona na Monmartrze, od dziecka przesiakala atmosfera poezji nocnego zycia dzielnicy barow, kabaretow, prostytutek i malarzy. Probowala sie czegos nauczyc- dekoracji teatralnych, fotoryciny, projektowania, ale zwyciezyla pasja zycia -na poczatku lat 80-tych wyjechala na kilka lat do Stanow Zjednoczonych. Gdy wrocila do Paryza, ponoc pod wplywem milosnego rozczarowania , zaczela, przy uzyciu sprayu i szablonu malowac paryskie mury. Jej czas jednak nie nadszedl i zarowno ona jak i kilku jej „sprayujacych” kolegow sadzono za „niszczenie dobr nalezacych do innych”.

 Z czasem, rosnie liczba zwolennikow pelnych erotyzmu, kobiecych, intrygujacych postaci malowanych przez Miss Tic. Brakuje jej artystycznego wyksztalcenia ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Pisze wiersze, maluje i jak wielu innych artystow lat 80-tych zrywa z wykoncypowanymi i oderwanymi od zycia intelektualistami. Prace autorow graffiti, podobnie jak ich artystyczne pseudonimy inspirowane sa komiksami. Maluje w calym Paryzu, najczesciej w  dzielnicy Menilmontant, na Montmartrze, w Marais. Na murach miasta opowiada swoje zycie, swoje marzenia, zwierza sie ze swoich uczuciowych zawirowan. Sposrod innych graffitowcow Miss Tic wyroznia sie tematyka. Jej postaci to kobiety wyzwolone, uwodzicielskie, zmyslowe. Maluje je w waskich czarnych sukienkach, ponczochach i dlugich rekawiczkach, albo na wpol rozebrane. Zmyslowosc i namietnosc to glowne elementy  opisywanego przez nia swiata.

Na wystawie w paryskiej galerii „W” znalazlo sie okolo trzydziestu prac. Wiekszosc z nich to porwane afisze, kawalki tynku, szablony malowane na plotnie...To taka wspolczesna wersja Toulouse-Lautreca, posiadajaca niezykla ekspresja, krzyczaca. Ostatnio coraz czesciej pojawiaja sie w jej pracach sylwetki mezczyzn. jak twierdzi Miss Tic-sporo ostatnio mysli o milosci, o trwalosci zwiazkow. I nie moze w tej tematyce zabraknac mezczyzny. Wystawa zorganizowana zostala przy okazji wydania przez Miss Tick ksiazki „Dla zycia, dla milosci”. Wybralam dwie prace, ktore najbardziej mi sie spodobaly, zastanawiajac sie, co powie moja druga polowa, gdy przyniose do domu fragment porwanego afisza namalowanego sprayem a jeszcze do tego bede chciala to gdzies powiesic.  Ale moje rozterki na szczescie trwaly do chwili, gdy uslyszalam ceny wystawionych prac (wahajace sie w granicach 4-6 tys. euro) .Wydawac by sie moglo, ze to sporo, jak na artystke malujaca graffiti sprayem i szablonem, ale jak wytlumaczyl mi wlasciciel galerii, akurat na jej prace i tak jest wiecej chetnych niz dziel, wiec w kazdej chwili, jesli zakupiona praca nie bedzie nam sie podobala, mozna ja z powodzeniem wstawic do galerii-na pewno znajdzie nabywce...

Jesli nie zamierzacie kupowac prac Miss Tic, to warto moze o niej pamietac zwiedzajac Paryz. Na pewno ja rozpoznacie. Gdy zobaczycie smukla, kobieca sylwetke na murze,z krotkim komentarzem w rodzaju „To tylko zycie...minie” to bedzie to na pewno dzielo Miss Tic.





Wystawa „A la vie, à l’amor » Miss Tic w galerii „W” potrwa do 12.01.11
Adres : 44, Rue lepic, 75018 paris

niedziela, 28 listopada 2010

" Wszystko co kocham " i "Beats of freedom" w Paryzu


Wczorajszy, sobotni wieczor spedzilam w uroczym, studyjnym kinie na St. Germain de Près o rownie sympatycznej nazwie Reflet Médicis na wieczorze poswieconym polskiemu rockowi, w ramach festiwalu kina polskiego w 30-sta rocznice powstania Solidarnosci.
Wieczor rozpoczal dokument pod angielska nazwa „Beats of Freedom”--zew wolnosci”. A skoro juz jestem przy tytule, to pozostanie dla mnie zagadka dlaczego, zazwyczaj przewrazliwieni na punkcie swojego jezyka Francuzi go nie przetlumaczyli, czyzby ojczyzna Robespierre’a przestraszyla sie slowa „liberté”? 
Sam film jest natomiast pieknym przypomnieniem czasow, w ktorych wszyscy jak szaleni spiewalismy „Chcemy byc soba” a naszymi idolami byli liderzy „Tiltu”, „Kultu”, „LadyPunk” i „Maanamu” i wielu, wielu innych zespolow rockowych. Problem polega jednak na tym, ze mlodzi (jak przypuszczam) autorzy filmu byli bardziej zafascynowani epoka ulicznych bijatyk z zomo  niz sama muzyka. Ogladamy wiec niekonczaca sie liczbe dokumentalnych obrazow czolgow, oblewanych woda i odstraszanych gazem demonstrantow natomiast brakuje chocby jednej, jedynej w calosci piosenki z tamtej rockowej epoki. Sa jakies urywki, zlepki, fragmenty, ale wiecej jest opowiesci i wspomnien snutych przez dziennikarzy niz przez samych artystow.Jest nawet przemowienie Jaruzelskiego a w calosci wysluchujemy jedynie piosenke Czeslawa Niemena "Dziwny jest ten swiat"-co przenosi nas naprawde w czasy prehistoryczne.
Scenariusz filmu opiera sie na rozmowach angielskiego krytyka muzycznego polskiego pochodzenia, Chrisa Salewicza z bohaterami rockowego boomu. Ale albo mlodzi autorzy (Wojciech Slota i Leszek Gnoinski) pokochali bitwy ludnosci z policja  bardziej niz muzyke albo jak to czesto u mlodych bywa, wrzucili wszystko to jednego worka, albo brytyjski krytyk zasugerowal im zrobienie filmu zrozumialego dla cudzioziemskiej widowni. Z tego grochu z kapusta wyszla jednak nuda a jedyna atrakcja okazal sie przesympatyczny lider zespolu TILT Tomasz Lipinski, ktory pojawil sie w Paryzu i ze stoickim spokojem odpowiadal na pytania widowni. Odpowiadajac na jedno z nich, wspomnial o ogromnym znaczeniu festiwalu w  Jarocinie dla owczesnej malomiasteczkowej i wiejskiej mlodziezy, ktorej te kilka dni, czy tygodni spedzone na festiwalu dawaly  ogromny zastrzyk wolnosci i wiary, ze mozna wyrwac sie z ogolnego marazmu.

Janek, bohater drugiego filmu „Wszystko, co kocham” nigdy do Jarocina nie pojedzie. Jedynym publicznym koncertem zespolu, ktory stworzyl z kolegami  bedzie wystep na festiwalu w Koszalinie oraz na szkolnej imprezie. Ten drugi wystep doprowadzi do wylania jego ojca, oficera Zeglugi morskiej z pracy a mlody muzyk bedzie musial wraz z rodzina opuscic Gdansk.
Jacek Borcuch zrobil piekny film o wolnosci. I choc to slowo chyba nigdy w filmie nie pada, jest wszechobecne w zyciu bohaterow. Janek kocha dziewczyne, ale jej ojciec-solidarnosciowiec nie akceptuje chlopaka, ktorego ojciec nosi mundur. Jest rewidowany, zabiera go pewnego dnia policja. Grupa rockowo-punkowa, do ktorej nalezy Janek, wbrew zakazowi gra na koncercie szkolnym niecenzuralne politycznie piosenki.  Ojciec Janka zostaje za to wylany z pracy. Andrzej Chyra w roli ojca stworzyl przepiekna postac wyrozumialego, tolerancyjnego pater familias, ktory w kazdej sytuacji staje murem po stronie syna, przekazujac mu system wartosci oparty na zaufaniu, prawdzie i wiernosci sobie.
Wracajac przymusowo spacerkiem z kina, gdyz moj autobus juz nie jezdzil, mialam sporo czasu na rozmyslania i doszlam do wniosku, ze naszym najlepszym towarem eksportowym, poza wyborowa, zubrowka i ogorkami jest po prostu Wolnosc. Mamy w tej dziedzinie  nie tylko niezla tradycje ale i savoir faire sprzed ostatnich trzydziestu lat.Nie jestesmy gorsi w walce o wolnosc od Szwajcarow i ich savoir faire w dziedzinie robienia zegarkow. My wolnosc-oni zegarki. Francuzi wina i sery a my ...
Moze nalezaloby o wpisanie walki o wolnosc jako polskiego towaru na liste AOC - Appelation d’Origine Controlé na takiej samej zasadzie na jakiej Francuzi wpisali szampana? Co o tym sadzicie?

wtorek, 23 listopada 2010

3 x FOTO

Od kilku tygodni o wystawie Paris Photo 2010 mowilo sie we wszystkich mediach. Nawet Goraca, ktora swietnie, choc niestety rzadko informuje o imprezach kulturalnych zlapala za pioro. 

Pierwsze podejscie zrobilam w piatek, ale dziki tlum osob czekajacych w ogonku do kasy w Carrousel du Louvre mnie wystraszyl. Postanowilam przelozyc wizyte do nastepnego ranka, po zakupieniu biletu na Internecie (18 euro!). Mimo dosc wczesnej pory tlum byl juz ogromny, trzeba bylo sie bardzo powoli przesuwac alejkami, wzdluz ktorych wyrastaly stoiska galerii fotograficznych z calego swiata. Mnozyly sie obrazy scen z zycia codziennego, nagosci, samotnych sylwetek,  krajobrazow. Na jednych wzrok zatrzymywal sie na dluzej, po innych przebiegal pozostawiajac nas w calkowitej obojetnosci. Jesli ktos nastawil sie na przezycia artystyczne, to byl moim zdaniem rozczarowany. Paris Photo sa targami profesjonalistow, znanych na swiecie galerii, ktore w Paryzu wymieniaja doswiadczenia, porownuja prace , sprzedaja. Jesli ktos szuka okreslonego albumu, znanego mu wczesniej nazwiska, to ma szanse nawet na zdobycie autografu. Inaczej gubimy sie szukajac artystycznych perelek w natloku zdjec, wizji swiata, ogladanych w warunkach zgielku i tlumu. Mysle, ze atmosfere panujaca na tym fotograficznym targu najlepiej ilustruje praca chinskiego artysty...



Chcialabym jednak polecic jedna galerie, ktora zwrocila moja szczegolna uwage.  Nie wiem, czy nie jest to filia nowojorskiej galerii Leica, bo taka sama nosi nazwe, ale przywiozla do Paryza prace kilku czeskich fotografikow. Jeden z nich, Jiri Turek wydal mi sie najciekawszy. Jego wizje miast, zamazane, ale rozpoznawalne, w odcieniach szarosci sprzedawane byly w Paryzu za 1500 euro. To ponoc nieduzo, jak na dobre ujecie...i na to nazwisko...

foto: Jiri Turek


Czy udalo sie uchwycic jakies tendencje? Mysle, ze sporo jest poszukiwan na bazie fotografii archiwalnych, robionych nawet w polowie XIX wieku (galeria Bernard Quiritch z Londynu). Zrodel inspiracji szuka sie rowniez w latach tuz przedwojennych, 20-stych i 30-stych obecnych w pracach galerii„Taik” z Helsinek.  Sporo jest tez zdjec nowoczenej architektury i innej skrajnej nowoczesnosci reprezentowanej przez galerie japonczykow „Galeria Taro nasy” .  Polnoc Europy, to oczywiscie wielka obecnosc natury-galeria „Anhava”z Helsinek ale nie brak tez meskiej czy damskiej nagosci-(n.p.galeria „Anne Barrault”). Osobno wspomne o wyraznie zauwazalnej tendencji fotografowania miejsc opuszczonych, fabryk, ale takze wielkich zabytkow od wewnatrz, z tworzeniem perspektywy tak jakby byl to obraz, a powieszony w salonie powiekszal przestrzen w nieskonczonosc...

Yancey Richardson Gallery z Nowego Jorku

Gosci zaproszonymi tegorocznej edycji Paris Photo byly kraje Europy Wschodniej i mysle, ze maja one naprawde wiele do zaproponowania, przede wszystkim zupelnie inne spojrzenie  i oryginalna, bardzo piekna obrobke zdjec. Obok praskiej galerii „Leica” znakomicie sie rowniez prezentowala „Vintage Gallery” z Pragi.
A oto moje ulubione zdjecie paris Photo 2010:


Prywatna Audiencja Karren Knor wystawiona przez galerie "Les filles du Calvaire"


Bellevilloise- PHOTO OFF

W miejscu kultury alternatywnej, mieszczacej sie w 19 dzielnicy- „Bellevilloise” zorganizowano  w tych samych dniach PHOTO OFF -spotkanie galerii reprezentujacych mlodych i jeszcze mniej znanych, ale wiele obiecujacych artystow. Przede wszystkim miejsce jest tak urokliwe, ze juz same wnetrza nastrajaja nas troszke lepiej do ogladania wystawy niz w Carrosel du Louvre. Nie ukrywam, wyszlam oczarowana. Przepieknymi pracami Margherity Crocco prezentowanymi przez galerie Basia Embiricos, nostalgia zdjec Jose Marii Mellado z brukselskiej galerii „Crown Gallery” czy niezwyklymi pracami Patricka Tourneboef z paryskiej galerii „Emotion”.
I znow zwracam uwage na jedna jedyna galeria, White Space gallery z Londynu, ktora przywiozla do Paryza prace artystow rosyjskich oraz z krajow sasiadujacych. I tu wielkim odkryciem byly prace Litwina - Rimaldasa Viksratisa. Moze dlatego, ze opowiada o swiecie czasow, ktore powoli zaczynaja nalezec do przeszlosci? Moze dlatego, ze spedza czas z bohaterami swoich prac, obserwuje i zatrzymuje na obrazach ich codziennosc, dzieli z nimi biede i radosc. Moze stad jego spojrzenie jest „od wewnatrz”, pelne ciepla i wspolczucia? Fotografuje ich zycie seksualne, ich alkohol, ich dzieci, ich zwierzeta...Ponoc mieszka gdzies na wsi pod Kownem, ale jego swiat, daleki od naszych konsumpcyjnych cywilizacji jest przepelniony humanizmem i cudownym surrealizmem. 






Rimaldas Viksraitis "End of the road"

Zawod: Reporter

Do „Petit Palais” zajrzalam przechodzac obok przypadkiem. „Reporterzy bez granic” proponowali wystawe „Pierre i Alexandra Boulat”. Postanowialm zajrzec na chwilke i zostalam przez prawie dwie godziny zatrzymujac sie przy kazdym zdjeciu. Zaczne od Alexandry. Zawod: reporter wojenny. Zdjecia z Iraku, Afganistanu, Kosowa i zbombardowanego Sarajewa. Wojna i umarli, wojna i zywi. Rok 1992-samotny staruszek przykryty kocem siedzi na krzeselku i patrzy na palace sie wokol niego domy-Sarajewo, Bosnia- Herzegowina. Rok 1998 –oboz uchodzcow w gorach Kosowa-dwie starsze kobiety oplakuja zmarla. Rok 1999-pogrzeb 25 mezczyzn z Kosowa zamordowanych przez Serbow, ustawione wszeregu trumny. Rok 1990-dwie sliczne dziewczyny witaja zolnierzy OTAN-u w Kosowie.Rok 2001, Afganistan- pogrzeb dziesiecioletniego chlopca- niczym zlozenie do grobu...Obraz tak mocny i piekny, ze nie potrafie odejsc. Wiele obrazow kobiet w czadorach. Kim jest Alexandra Boulat?  W biografii jest napisane , ze przez dziesiec lat studiowala malarstwo. Byc moze stad jej zdjecia sa jak obrazy tyle ze malowane wizjerem aparatu fotograficznego.
Ile widzialam wystaw fotograficznych w zyciu , nie wiem.  Mam wrazenie, ze ogladam taka wystawe po raz pierwszy.


Przygotowanie do pogrzebu osmioletniego dziecka w obozie w Hérat w Afganistanie
foto: Alexandra Boulat


Modlitwa o pokoj, foto: Alexandra Boulat

Wreszcie Pierre, ojciec, to z kolei cala powojenna historia . Portrety mlodziutkiej Juliette Greco i Simone Beauvoir. Przygladam sie zapadnietym policzkom Edith Piaf i kleczacym w katedrze w Rennes generalowi Charles de Gaulle i prezydentowi Adenaerowi. Hotele paryskie fotografowane tuz po wojnie, rodzinne spotkania, uchwycone z niezwyklym talentem spojrzenia gosci na kolacji u Artura Rubinsteina i zestresowany Yves Saint Laurent przed swoim pierwszym pokazem mody.

Ojciec i corka. Gdy wracam do domu dowiaduje sie, ze oboje nie zyja. Pierre w 1998 roku, Alexandra zmarla tragicznie w wieku 45 lat w 2007.


Wystawa jest otwarta jeszcze do 27 lutego 2011. Zobaczyc koniecznie!

czwartek, 18 listopada 2010

Jesienne spacerowanie

Uff… projekt zlozony i jesli dopisze nam szczescie, to na jesieni przyszlego roku, w samy sercu Paryza, w teatrze Lucernaire, slychac bedzie polski jezyk, bajki Ficowskiego i Lesmiana. Teraz pozostaje juz tylko zaciskac mocno kciuki i czekac...
Wspomniany teatr, a wlasciwie caly koncern artystyczny miesci sie tuz przy Ogrodzie Luksemburskim. Zastanawiam sie przez kilka sekund co robic, wrocic do pracy, czy tez popedzic w strone bedacego w zasiegu reki...tuz...tuz ogrodu. Nie, w moim wypadku niestety rzadko zwycieza rozsadek... wiec przekraczam potezna brame ogrodzenia i zapuszczam sie w uginajace sie pod stopami, zawilgocone alejki, szuram butami po przykrytym brazowymi liscmi troatuarze....Park otula bardzo delikatna i rozmywajaca sie mgla, a moze to tylko ziemia paruje? Moze przykryte chmurami niebo nie daje sloncu jej osuszyc? Kolo poludnia,  w taki zwyczajny, listopadowy dzien snuje sie tu najwiecej mlodziezy. Zadzieram do gory glowe i widze na masywnym budynku napis „Lycée Montaigne”- stad  tyle mlodych twarzy...

Przy samym wejsciu trafiam na ogrodzone poletko zapelnione ulami. Pasieka?
Szukam tabliczki, jakiejsc informacji-pszczoly tu? w parku? Po chwili juz wiem, ze choduje sie je tu od 1856 roku, i poza krotka przerwa spowodowana pracami Hausmanna byly tu zawsze, dwadziescia kolonii...duzo. Do dzis miod sprzedaje sie podczas otwarcia jesiennej wystawy. W tym roku wiec przegapilam-moze wiec w przyszlym? Chce podejsc blizej,  ale zerkam na polozona na drewnianym trawniku tabliczke. 



„Nie chodzic po trawniku, niebezpieczenstwo pszczol”. Pszczoly w trawie? Zblizam sie powoli, ale nic nie slychac. Czy pszczoly zima zasypiaja? Musze tu przyjsc na wiosne, moze uslysze ich rowne, miarowe  brzeczenie...

W porownaniu z pogodnymi, slonecznymi dniami , kiedy kazda alejka i lawka roila sie od spacerowiczow Ogrod dzis wydaje mi sie pusty. Nie dociera nawet odglos klaksonujacych samochodow. Jakis dziadek przywoluje do siebie wnuczeta, ale poza nim calkowita cisza, chlod, wilgoc. Chyba nawet Baudelairowi zrobilo sie zimno w rece-jedna schowal pod plaszcz. 

Wyciagam z torebki fioletowe rekawiczki, moze  tym kolorem jeszcze bardziej wpasuje  sie  w klimat jesieni?

W calym ogrodzie Luksemburskim kroluja chryzantemy, na skwerach, w wielkich donicach, wokol klombow: biale, fioletowe, pomaranczowe...we wszystkich kolorach.






 Z daleka widac wieze Eiffla, ktora dzis tez cala w kolorowych, jesiennych kwiatach.



I nagle, na nadbrzezu parku jakies rajskie drzewo, pokryte kolorowymi owocami niczym drzewo poznania.. Co to takiego? Pomarancze, mandarynki...podchodze blizej, to jakas nieznana mi odmiana kaki, a wygladaja tak jakby ktos o nich zapomnial, nie mial dla nich czasu...wisza na pustych, bezlistnych badylach...


Nie ma zakochanych, przytulajacych sie do siebie jak niegdys,  na kazdej  lawce, par, nie mowi sie dzis o milosci, o nadzieji, nie przynosi zareczynowych pierscionkow. Lawki sa puste. Niektore z nich nie chca byc samotne-ustawiaja sie wiec tak, aby w nocy mogly ze soba rozmawiac, szeptem, zeby nie budzic odpoczywajacych po uciazliwym dniu mieszkancow miasta. 


Czas wracac. Z gory spoglada na mnie grecki aktor uczacy sie tekstu. Powracam myslami do Lucernaire, do naszego projektu i do Lesmiana, ktorego czytam od kilku dni do poduszki. Mieszkal tez,  tak jak ja, dwa lata w Paryzu, kochal filozofie Bergsona, pasjonowal go Baudelaire. Czy tez przychodzil na spacery do Ogrodu Luksemburskiego? Czy ktos cos wie o jego paryskich peregrynacjach?