foto

foto

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Centrum Pompidou-sztuka Europy Wschodniej, ktora mozna sobie darowac...

„Obietnice przeszlosci” to trzecia obejrzana przeze mnie ostatnio wystawa w centrum Pompidou. Z naszego punktu widzenia zdawaloby sie-najwazniajesza albo przynajmniej ta, ktora nas powinna najbardziej obchodzic bo dotyczy sztuki Europy Wschodniej po wojnie. Obejrzalam ja w ubieglym tygodniu, nic nie zrozumialam a wiec kupilam dwustu -stronnicowy katalog i postanowilam sie przez to tomiszcze przegryzc. Po kilku dniach uporczywych walk aby nie zasnac nad lektura, doszlam do wniosku, ze nie bede sie juz dalej meczyc tylko po prostu napisze, ze wystawa ta jest moim zdaniem po prostu wielkim gniotem-nudnym, biednym i nie ma na niej absolutnie nic co zasluguje na uwage.

Jesli najwieksze i najbardziej prestizowe w Paryzu Centrum sztuki wspolczesnej jakim jest Centrum Pompidou organizuje powojenna retrospektywe sztuki krajow Europy wschodniej to naprawde mozna sie spodziewac pasjonujacych odkryc, zwlaszcza w sposobie w jaki artysci z poszczegolnych krajow reagowali na sytuacje politycznego zamkniecia, jak poradzili sobie systemem, ktory probowal wnikac w kazdy najmniejszy fragment ich zycia prywatnego. Byc moze moje oczekiwania byly zbyt wygorowane, ale czym dluzej sie nad tym zastanawiam, tym coraz bardziej dochodze do wniosku, ze okazja zostala po prostu przegapiona, a francuska publicznosc wychodzi z tej wystawy zdezorientowana i rozczarowana.

Pierwszy protest wzbudza w nas juz sam dobor artystow. Zaczne moze od tego kto prezentuje Polske. Na tyle, na ile udalo mi sie zrozumiec intencje komisarzy wystawy, chodzilo o pokazanie prekursorow tamtych czasow a wiec awangardy lat 60-tych i 70-tych.

Niestety i bylo to dosc wyraznie widoczne, to czego dokonywali czterdziesci, piecdziesiat lat temu mniej znani artysci, jakkolwiek rewolucyjne nie bylyby ich eksperymenty, dzis traca juz one myszka i naprawde, wbrew temu co sugeruja kuratorzy wystawy, nie jestem przekonana, ze wlasnie ci wybrani byli prekursorami swojej epoki. Moim zdaniem, wybor zostal dokonany w sposob do tego stopnia arbitralny, ze po prostu zupelnie nie odzwierciedla calego bogactwa i roznorodnosci tego okresu. Na wystawie nie ma prawie wogole ani malarstwa, ani rzezby, ani grafiki. Jest natomiast sporo realizacji wideo, fotografiki, dokumentow zrealizowanych podczas happeningow i instalacji.

Sposorod polskich artystow na wystawe trafili wiec Alina Szapocznkow prezentujaca lampy w formie ust, Edward Krasinski z kilkoma swoimi pracami z niebieska wstazka, Cezary Bodzianowski z praca zatytulowana „ Tecza, Lazienka, Lodz” na ktorej widac golego artyste pomalowanego farbami w kolorze teczy trzymajacego nogi w wannie a glowe toalecie, Pawel Althamer siedzacy w wannie i palacy haszysz albo marihuane oraz kilka zdjec Ewy Partum maszerujacej wsrod ulicznego tlumu w stroju Ewy.


Nawiasem mowiac, sporo na tej wystawie nagosci meskiej i damskiej, ktora nie szokuje ale raczej wzbudza litosc, chociazby emitowane bez przerwy wideo rumunskiego artysty Iona Grigorescu, ktory boksuje sie przed lustrem goly jak swiety turecki. Innym golym pokazanym na wystawie jest Tomislav Gotovac z Zagrebia, ktorego zdjecia w biegu po ulicach Zagrzebia pokazano w Pompidou.

Inny polski akcent, to zrealizowany przez Yael Bretane happening polegajacy na budowaniu w samym centrum Warszawy zydowskiego kibucu i nawolywanie do przyjazni polsko-zydowskiej. Ten fragment znalazl sie w czesci wystawy zatytulowanej” Utopie”.  Ale po co budowanie instalacji kibucowych odbywa sie przy dzwiekach polskiego hymnu?

Straszny chaos, moze swiadomy podkresla scenografia Moniki Sosnowskiej, ktora swiadomie „pokroila „ dana jej przestrzen, aby uzyskac efekt niespojnosci sztuki tego regionu Europy. Akurat to jedno sie udalo.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Paryskie Veliby i inne projekty Patricka Jouina

Kazdy kto zwiedzal ostatnio Paryz, mogl zauwazyc stojace w szeregu na trotuarach rzedy rowerow. Sa to slynne Veliby, ktorych nazwa pochodzi od polaczenia dwoch francuskich slow velo-rower i libre-wolny.. Za niewielka, wrecz symboliczna oplata, korzystaja z tych rowerow na codzien nie tylko Paryzanie, ale przede wszystkim turysci. Uwielbiany jest za swoj ergonomiczny ksztalt, srebrzysty blysk lakieru i latwa dostepnosc.


Nie wszyscy jednak wiedza, ze ich projektantem jest obecna gwiazda francuskiego wzornictwa przemyslowego, Patrick Jouin. Urodzil sie w 1967 roku w rodzinie slusarza. Od ojca zarazil sie wiec pasja do ksztaltowania, formowania przedmiotow. Od 1993 roku rozpoczal terminowanie u boku najwiekszego bodajze mistrza w Europie, Philipa Starcka. Wspolpracowal rowniez w tym okresie z innymi bardzo znanymi producentami mebli, Cassina i Kartellem. W 2000 roku doszlo do decydujacego spotkania w jego zyciu z wielkim mistrzem kuchni, Alainem Ducasem. Owocem tej wspolpracy staja sie gadzety do wystroju stolu i kuchni ale rowniez pelne wyposazenia restauracji.


We wspolpracy z Ducasem powstaje rowniez projekt slynnego garnka „Pasta Pot” zrealizowanego przez  slynna marke Alessi. Jesli ktos nie zakupil jeszcze tego garnka do swojej kuchni to serdecznie polecam, gdyz technologia i stosowane materialy pozwalaja na jednoczesne gotowanie pasty i sosu. Ponadto cudenko to ma jeszcze te zalete, ze wmontowana jest wen lyzka do probowania naszego dania oraz specjalna pokrywka pozwalajaca na nieklopotliwe odcedzanie wody.

Patrick Jouin jest rowniez autorem innego paryskiego projektu widocznego na ulicy czyli  toalet publicznych. Znakomicie komponuja sie z miastem dzieki  owalnemu ksztaltowi, srebrno-brazowemu kolorowi pokrycia, sa ponadto estetyczne i ponoc funkcjonalne.



Nie bede sie rozpisywac o innym zrealizowanych projektach Patricka Jouina, jest ich wiele, ale zapraszam na wystawe poswiecona pracom tego francuskiego designera w Centrum Pompidou. Wystawie towarzyszy film, w ktorym opowiada on o procesie powstania kazdego z dwudziestu pokazanych  projektow, m.in o slynnego garnka, ale rowniez krzesel, lyzek, lamp i wielu innych przedmiotow.
Oto kilka innych zrealizowanych projektow Patricka Jouina pokazanych w Centrum Pompidou:







Wystawa potrwa do 24 maja 2010.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Erró w Centrum Pompidou




Na pierwszy rzut oka, ogladane kolaze wydaja nam sie  proste do wykonania. Zastanawiamy sie nawet, czy wogole  mozna je uznac za sztuke po czym powoli, zaczyna  imponowac nam wyobraznia i odwaga autora. Na prace islandzkiego artysty Erró wystawione od kilku dni w paryskim centrum Pompidou skladaja sie wycinki z kolorowych czasopism, magazynow, ksiazek o sztuce i karykatur politycznych, zdjec i komiksow. Wygladaja  na futurystyczna zabawe artysty, wyroznia je  kolorystyka i roznorodnosc tematow, od komentarzy z biezacego zycia politycznego az do zabawy z bohaterami naszej zbiorowej wyobrazni takimi jak Marlena Dietrich, Stalin, kaczor Donald czy Madonna.


Godmundur Gudmundsson, bo takie jest prawdziwe nazwisko Erró, zdobyl pierwsze artystyczne ostrogi w Reykjaviku, w Szkole Sztuk Pieknych. Ukonczyl nastepnie wydzial malarstwa w Oslo, studia we Florencji  a pozniej szkole mozaiki bizantyjskiej w Rawennie. Mozna wiec uznac, ze mial juz bardzo solidne wyksztalcenie artystyczne gdy w wieku 26 lat osiadl na stale w Paryzu. Jednak zaczal byc znany przede wszystkim jako malarz, mniej osob znalo jego kolaze.

Wystawa w centrum Pompidou byla mozliwa do zrealizowania przede wszystkim dzieki samemu artyscie, ktory podarowal 65 prac Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Francuski krytyk Jean-Jaques Lebel napisal o nim, ze nie jest on ani ilustratorem, ani historiografem ani karykaturzysta czy tez wielbicielem pornografii a jedynie tworzy swoje serie kolazy zestawiajac ze soba najczesciej zupelnie sprzeczne dane. Dominuje konstrast, prowokacja i pastisz.

Ogladajac spoleczenstwo, nie stara sie widziec czy tez oceniac bohaterow swoich kolazy, ale patrzy na nich poprzez zebrane materialy, tak jakby, niczym mysliwy, tropil slady ludzkiej bytnosci.

Zwrocilo moja szczegolna uwage mocne osadzenie kolazy Erró w rzeczywistosci politycznej i historycznej. Obecne sa liczne aluzje do postaci politykow, aktorow i mieszaja sie one z postaciami z podrecznikow do historii, z mitologii i historii malarstwa.

Po osiedleniu sie w Paryzu w 1958 roku Erró byl dosc silnie zwiazany ze srodowiskiem surrealistow i mieli oni niemaly wplyw na uksztaltowanie sie jego wizji swiata.

Erró przyznaje, ze jego metoda pracy polega na zbieraniu ogromnych ilosci magazynow, wycinkow z pism technicznych i specjalistycznych. A gdy juz kolaz powstanie, czesto sluzy jako model do obrazu bedac traktowany albo jako zrodlo inspiracji albo po prostu jako podklad wyswietlany aparatem projekcyjnym na plotnie.

Zakres tematow jest bardzo roznorodny ale dominuje tematyka zwiazana z wojna i stosowaniem przemocy, zdobywaniem przestrzeni  kosmicznej a takze, co moze wydaje mi sie najciekawsze,czesto pelne ironii kolaze na ktorych postaci ludzkie czy tez zwierzece mieszaja sie z arcydzielami swiatowego malarstwa i zdjeciami z codziennej prasy.

Od lat 60-tych Erró wlacza do swoich kolazy amerykanskie i hiszpanskie komiksy a dzis rowniez japonskie Manga. Erró porownywany jest w swoim kunszcie do takich slaw jak Andy Warhol, Roy Lichtenstein i James Rosequist.

Jego kolaze sa pelne najzwyklejszej radosci i pelni zycia, zabawy i ironii. Ciesza oko i bawia. Mnie osobiscie rozsmieszyly wielokrotnie pojawiajace sie kolaze z rozlozona na kanapce naga "Miss Murphy", kochanka Ludwika XV sportretowana przez Buchera. Okazuje sie, ze nawet wspolczesni artysci, tacy jak Erró, nie pozostaja obojetni na jej wdzieki.Swoj kolaz zatytulowal "Passing by Miss Murphy"

I jeszcze jedno, strasznie meskie to jego spojrzenie na swiat. Tak jakby brutalnosc zycia chcial zlagodzic pieknem ciala kobiety a meskie ambicje i powszechnie uznane przywary chcial osmieszyc pokazujac ich na tle wiecznego piekna Venus wychodzacej z kapieli.

piątek, 16 kwietnia 2010

"I love Paris" wedle Cécile Paris w VAL/MAC

Niedzielne popoludnie. Zeby dotrzec do "Exploradôme" w Vitry sur Seine, rodzaj interaktywnego muzeum nauki ktore chce obejrzec nasz syn, spedzamy prawie poltorej godziny w samochodzie, choc wedlug przewodnika Michelin mialo byc 16 minut. Wreszcie jestesmy. Za godzine zaczyna sie jakies pasjonujace atelier dla syna. Mamy wiec godzinke aby zajrzec do rzucajcego sie w oczy przy wjezdzie do miasta muzeum sztuki wspolczesnej VAL/MAC. Eksponatow jest sporo, moze napisze o tej wystawie przy okazji. Ale przyznam, mijam je dosc obojetnie. Bez emocji.

I nagle mala salka. I wideo z ubranym jak na niedziele mezczyzna, siedzacym na tarasie z widokiem na Nowy York. Na starym patefonie kreci sie plyta. Slychac muzyke. Mezczyzna nic nie mowi. Slucha. Tytul pracy "I love Paris" muzyka Cole Porter. Nie ma slow, ale slucham jak zaczarowana dzwiekow.
Gdy wracam do domu szukam jej...i znajduje...tym razem ze slowami i interpretacja Elli Fitzgerald.




Every time I look down on this timeless town

whether blue or gray be her skies.
Whether loud be her cheers or soft be her tears,
more and more do I realize:
I love Paris in the springtime.
I love Paris in the fall.
I love Paris in the winter when it drizzles,
I love Paris in the summer when it sizzles.
I love Paris every moment,
every moment of the year.
I love Paris, why, oh why do I love Paris?
Because my love is near.

Wideo zostalo zrealizowane przez Cécile Paris, mlodego filmowca, ktorej prace charakteryzuja sie tym, ze nie ma w nich slow. Jest tylko obraz i muzyka. Za kazdym razem tylko jeden utwor i tylko jedna postac wykonujaca jeden jedyny gest albo akcje.

Tematem filmu jest motyw "Odyseji", czyli obsesje powrotu do kraju, owego greckiego "nostos", ktore nam wiecznym poszukiwaczom przygod, nie jest obce. Moze dlatego akurat to wideo zwrocilo moja uwage w VAL/MAC-u? A moze dlatego, ze do miasta zawitala juz prawdziwa wiosna?

Festiwal Nemo w Centquatre


Zapowiadalo sie niesamowicie. Festiwal sztuk numerycznych -post Avatar- pod nazwa "Nemo" czyli prezentacja najnowszych dokonan Performancu, Instalacji, wszelkiego rodzaju projekcji i tym podobnych. Bije sie w piersi,  nie jest to dziedzina ani szczegolnie mi bliska, ani nie wzbudza we mnie szczegolnych emocji, ale przynajmniej daje wglad w to, co w dziedzinie sztuki dzieje sie nowego, ukrytego pod magicznym slowem-numeryczny.

Festiwal odbywal sie pod adresem 104, rue d'Auberviliers w 19-stej dzielnicy, ostatnio najbardziej, jak to sie mowi po parysku"bobo" czyli modnej, artystycznej, kreatywnej i co nie bez znaczenia -niedrogiej.


Najwieksze wrazenie zrobila na mnie od razu przy wejsciu przez gigantyczna brame wejsciowa przeogromna prawie pusta przestrzen,  w ogromnej hali przypominajcej troszke dworzec d'Orsay a troszke jeden z krytych paryskich pasazy.

Po obu stronach aleji znajdowaly sie rodzaje pracowni, do ktorych wejscia zaznaczono numerkami. "Gdzie tu sie odbywa festiwal Nemo"? zapytalam jakas mloda dziewczyne schowana na biurkiem w recepcji. "To pojdzie tam Pani prosto i pod numerem 3 ma Pani takie atelier...Pomieszczenie znajdowalo sie prawie w calkowitych ciemnosciach, goscilo rozlozone na podlodze prostokatne neony poukladane w cos w rodzaju wielopoziomowego weza. Waz ten migotal, zmienial barwy, ale miedzy bogiem a prawda, nic z tego nie wynikalo. Pilnujacy instalacji mlody artysta, wyjasnil mi, ze neony sa wyposazone w elektroniczne sondy  i reaguja na nasze wejscia i wyjscia. Probowalam przebiec, podskoczyc, i choc do przezroczystych nie naleze-jakos na mnie nie reagowaly.

To co najbardziej zdumiewalo, to jakas taka ogromna pustka w gigantycznych rozmiarow centrum artystycznym. Nie dzialo sie nic, no moze poza sprzedaza przez Emmaus starych przedmiotow i odziezy w jednym z atelierw glebi ogromnego hallu..


"A moze Panstwo chca zobaczyc stala wystawe artystow-rezydentow?"-zapytala nagabywana przez nas dalej o festiwal dziewczyna-recepcjonistka. "Co polgodziny wyrusza grupa z przewodnikiem". Bylismy sami. Szlo sie dlugim, mrocznym korytarzem powleczonym od wewnatrz jakims blyszczacym materialem i dochodzilo do wielkiej kuli z materialu przypominajacego rodzaj waty, moze wiskozy odrobinke oswietlonego. Macica? I powrot. "A moze panstwo zostana na performansie z dzwigiem, rozpoczyna sie o 17.30?-zapytal nas niesmialo nasz przewodnik. Nie, nie mialam zamiaru czekac kilku godzic na performance z dzwigiem. Moze powinnam.

Gdy wrocilam do domu zajarzalam na Facebooka i okazalo sie, ze bardzo ciekawie pracujaca grupa "Louvre pour tous" dala linka do centrum "Centquatre" z ktorego wlasnie wrocilam. Przeczytalam.

Okazuje sie, ze niechcacy wdepnelam do najbardziej kontrowersyjnej obecnie instytucji w Paryza, w dodatku okupowanej  od poczatku kwietnia przez grupe niezadowolonych z dotychczasowego funkcjonowania tej instytucji mlodych ludzi.

"Centquatre" czyli po prostu 104 (od numeru pod ktorym sie znajduje) zostalo oddane do uzytku ponad poltora roku temu  i mialo to byc najbardziej reprezentacyjne (chyba po centre Pompidou) paryskie centrum sztuki nowoczesnej (39 tys. m2!), z wielka pompa zainaugurowane przez burmistrza Paryza. Zainwestowano w to centrum majatek, mowi sie o 100 mln euro! Planowano, ze bedzie sie prowadzilo ponad 30 projektow, dla blisko 200 artystow z calego swiata. Mianowano owczesne gwiazdy kreatywnych sztuk wizualnych, Frédéricka Fisbacha i Roberta Cantarelle.

Sytuacje na dzien dzisiejszy ocenia sie jako kompletne fiasko. Od pierwszego kwietnia budynek jest okupowany przez samodzielnie utworzona grupe alternatywna artystow, mieszkancow i sympatykow, ktorzy nazwali sie "O inny Centquatre"( nalezy do nich m.in Ariane Mnouchkine). Instytucja modelowa nie ma obecnie zadnej dyrekcji. Nowi szefowie maja byc mianowani przez miasto dopierow czerwcu. I centrum ma potezne dlugi oceniane na osiem mln euro, gdyz ponoc zle wyceniono koszty utrzymania, ogrzewania, bezpieczenstwa...etc.)

Instytucja, ktora miala byc labolatorium urbanistyczno-artystycznym XXI wieku swieci pustkami. Niestety.  Dam znac jak cos sie zmieni.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Podziw dla spoleczenstwa, podziw dla dziennikarzy...

Wydawalo mi sie, ze zamieszczanie  refleksji o tragedii pod Smolenskiem na blogu o kulturze francuskiej nie ma wiekszego sensu, niemniej jednak siedze od soboty z nosem przyklejonym do telewizora i jakos nie bardzo mam ochote wychodzic z domu. Moze jak nigdy czuje sie blisko ludzi w Polsce, ich tragedii przezywanej z tak niezwykla godnoscia, spokojem i szacunkiem dla zmarlych.

Chcialabym sie podzielic moze tylko jedna refleksja. Nie moge wyjsc z podziwu przede wszystkim dla spoleczenstwa. Bo jesli rozwoj kultury i cywilizacji narodu  ocenia sie po stosunku do zmarlych, to naprawde rosniemy w oczach. Podziwiam kulture i sposob w jaki jeszcze niedawni przeciwnicy polityczni mowia dzis o ofiarach. Widzialam dzis samochod z cialem Marii Kaczynskiej przemierzajacy ulice Warszawy i bukiety kwiatow rzucane na maske i szyby. Bylo w tym tyle ciepla i szacunku...

Wreszcie jestem pelna podziwu dla dziennikarzy polskich, ktorzy praktycznie 24 godziny na dobe relacjonuja z elegancja slowa, dyscyplina i wielkiej klasy profesjonalizmem wydarzenia, rozmawiaja z przyjaciolmi ofiar, wspominaja swoich niedawnych gosci. Nie padaja zadne zle slowa pod adresem przeciez w koncu najbardziej kontrowersyjnego prezydenta w historii. Tak jakby dziennikarze chcieli mu wynagrodzic wszystko to, co zlego o nim powiedzieli i napisali w przeszlosci.

W piatek lece do Warszawy, bede wiec mogla osobiscie wziac udzial w tej wielkiej narodowej mszy, zapalic swieczke i pozegnac chocby symbolicznie tragicznie zmarlych. Wspolczuje tym, ktorzy zostali, im jest najtrudniej.

środa, 7 kwietnia 2010

Francuska premiera "Dziewiatego dnia" Volkera Schlöndorffa


W klubowym kinie Balzac wyswietlono kilka dni temu po raz pierwszy we Francji, « Dziewiaty dzien » Volkera Schlöndorffa. Nie wiem dlaczego film ten nie znalazl zainteresowania wsrod francuskich dystrybutorow. Za wczesnie? Zbyt drazliwy temat?

Byl to moj pierwszy film Schlöndorfera, co stwierdzam z ogromnym zalem. A przeciez o wielu jego obrazach bylo swego czasu dosc glosno. No coz...lepiej pozno...  "Dziewiaty dzien" to historia ksiedza, uwiezionego w okresie wojny wraz z innymi duchownymi z calej Europy, w Dachau. Tortury, podle traktowanie,  okrucienstwo Niemcow, strach -pokazane zostaly bez taryfy ulgowej. Zupelnie nieoczekiwanie, ksiadz otrzymuje ktoregos dnia  urlop na dziewiec dni. Okazuje sie, ze te dziewiec dni nie zostaly mu dane, ot tak, ale maja byc okazja dla wyzszej rangi niemieckiego urzednika do wymuszenia na nim tzw. „lojalki”. Dzien w dzien, ksiadz musi zglaszac sie na rozmowy z nazistowskim oficerem, ktory argumentuje na wszystkich mozliwych rejestrach; wiary, filozofii, obawy przed komunizmem, obrony wiary i wreszcie szantazem wobec  rodziny ksiedza, ktora jesli ten nie podpisze cyrografu, moze trafic, podobnie jak on, do obozu.

Napiecie rosnie przez caly film. Argumenty Niemca staja sie coraz bardziej przekonywujace, w sumie do zaakceptowania i wielokrotnie wydaje nam sie, ze ksiadz sie zlamie, podpisze deklaracje o wspolpracy kosciola katolickiego z nazistami. W koncu w ten sposob nie bedzie musial juz wiecej wrocic do obozu, uratuje nie tylko wlasne zycie ale takze calej swojej rodziny. Dziewiatego dnia ksiadz wrecza Niemcowi koperte...

Historia ksiedza jest tylko pretekstem opowiedzenia o czesto rozgrywajacej sie w nas samych koniecznosci dokonywania wyborow moralnych. Takiego wyboru dokonuje ksiadz, ale rowniez my, na codzien, czasem popelniajac zlo czy tez zdradzajac siebie samego nawet nie bedac niczym zagrozeni, dla banalnych korzysci, przyjemnosci, latwizny. Ogladajac ten film przypomnialy mi sie rowniez dyskusje o lojalkach i zaprzedaniu duszy diablu w czasach komunizmu, bo rodzina na utrzymaniu, bo trzeba zyc, bo chce sie podrozowac, pisac...Bo jesli nie ja to ktos inny...Jaki sens ma przeciwstawianie sie zlu? Co to tak naprawde zmieni?
Projekcja zakonczyla sie niezwykle interesujacym spotkaniem z rezyserem, ktory okazal sie czlowiekiem niezwykle ujmujacym, pelnym pokory i ciepla no i przede wszystkim bardzo blisko zwiazanym z Francja. Mowi znakomicie po francusku, a ojczyznie Woltera zawdziecza nie tylko powolanie, ale przede wszystkim asystenture u  Louisa Malle'a, Jean Pierre Melville'a i Alaina Resnais'a. A film "Dziewiaty dzien" jest niejako zwroceniem dlugu wobec francuskich ksiezy, ktorzy przyjeli go kilka lat po wojnie w Morbihan i z calego serca zachecali do uprawiania zawodu. "Kiedy przeczytalem tekst-powiedzial-mialem wrazenie, ze zostal on dla mnie napisany".



Dla tych, ktorzy nie znaja francuskiego -luzne tlumaczenie wypowiedzi Schlöndorffa.
W zyciu nie ma chyba przypadkow. W 1956 roku zostalem wyslany w ramach wymiany do Francji, aby poduczyc sie francuskiego.Po osiemnastogodzinnej podrozy wysiadlem na dworcu w Morbihan i tam wlasnie czekala na mnie osoba ksiedza, wlasnie w takim kapeluszu, w sutannie i zdalem sobie sprawe z tego, ze aczkolwiek protestant, trafilem do Liceum Jezuitow.



Ksiezom zawdzieczam rowniez to, ze zostalem rezyserem. Bylem zafascynowany kinem. A ksieza, slyszac o moich pasjach mowili mi, to dlaczego nie zajmiesz sie filmem. Ja filmem? W Niemczech, w burzuazyjsnej rodzinie z ktorej pochodzilem nalezalo zostac architektem, adwokatem, lekarzem ale rezyserem? To bylo nie do pomyslenia. Kiedy mowie o ksiezach, to jest w tych do nich wielki szacunek, gdyz to wlasnie oni potraktowali na serio moje marzenia i aspiracje. A wiec gdy przeczytalem tekst, to doszedlem do wniosku, oto payday- czas, abym splacil dlug...



Pewnego razu, zamiast lekcji, zaproponowano nam wyjscie do kina. Mielismy obejrzec film bylego ucznia naszej szkoly, ktory pochodzil z Vannes,  Alaina Resnais, "Noc i mgla". Dzis mowi sie o tym filmie jako o klasyce, ale wowczas, obrazy obozow byly czyms niemozliwym do ogladania. Wowczas obozow nie pokazywalo sie, byly to obrazy nie do wytrzymania. Dla mnie podwojnie  jako, ze bylem Niemcem. Po projekcji obawialem sie, ze cala sala odwroci sie w moim kierunku i zapyta, jak to bylo mozliwe!