foto

foto

czwartek, 28 lipca 2011

Antibes czyli wakacje w cieniu Picassa

Pociąg kołysze się rytmicznie po szynach. Nie czuć szybkości, choć jestem pewna że momentami pędzimy 300 km na godzinę. Nawet nie warto wyglądać przez okno. Krajobrazy migają. Nie widać ani słoneczników, ani lawendowych pól, ale o tym, że zmierzamy na południe świadczy rozjaśniające się z każdym kilometrem niebo. Chmury robią się coraz rzadsze, lżejsze, zmienia się ich struktura aż wreszcie zupełnie znikają za horyzontem.
Pierwsza stacja- Avignon. Długowłosi artyści opuszczają wagon. Trwa festiwal. My jedziemy dalej, pociąg coraz bardziej zwalnia…w okolicach Marsylii dostrzec można już pierwszy skrawek lazurowego morza i pierwsze palmy. Dwie godziny później pociąg zatrzyma się na stacji Antibes. Dlaczego właśnie tu? Właściwie to tak do końca nie wiem, ale na pomysł wyprawy na południe na pewno miał wpływ  blog mieszkającej w tym regionie Francji Katasi. Zaraziła, porwała, przekonała, że miejsce jest piękne i na pewno warte odwiedzenia. Uwierzyłam.


Na dworcu w Antibes zabrakło taksowek. Toczymy walizki w stronę Starego Miasta. Nasze locum mieści się w jednym z domów wplecionych w mury obronne otaczające miasto. Na trzech poziomach, z widokiem na morze. W starych murach. W domu artystki. W pierwszych chwilach jesteśmy oszołomieni znalezieniem się nagle w królestwie sztuki, właścicielka specjalizuje się w kolażach i czarno-białej fotografice. Dom jest pełen starych książek, urządzony z wielkim smakiem. Średniowieczne kościelne rzeźby stoją na  nowoczesnym stoliku naszego pokoju. Na ścianach barokowe malarstwo miesza się z czarno-biała fotografiką. Stare lustra sąsiadują z  nowoczesną grafiką. Za oknem dominuje lazur wody. Gdzieniegdzie na horyzoncie kolebią się łódki przypominające bardziej podwodne łodzie niż jachty.

 Wąskie uliczki miasteczka przypominają nam te widziane w Perigord, w Sarlat, z zagęszczonym tłumem letnich podróżników. Wieczorem miasteczko Antibes popada w kulinarne szaleństwo niczym u Rabelais’ego. Tłumy oblegają wszystkie restauracje. Trzy kroki od domu znajduje się prowansalski targ, pachnie lawenda i oliwki. Stoiska z tysiącami serów i pokrytymi zielonymi liśćmi cytrynami. Nikt się nie spieszy, nie przepycha, nie pędzi do metra…
Ale to, co mnie najbardziej intryguje, to uśmiech. W restauracji, na targu, na ulicy. Ludzie do siebie mówią, są serdeczni, pytają i czekają na odpowiedź. Reakcje, od których już się odzwyczaiłam w Paryżu. Miasteczko ma zupełnie inny klimat niż poznane przed laty snobistyczne Saint Tropez, które zniechęciło mnie do brzegow Morza Śródziemnego na długo.

Dom, w którym zamieszkaliśmy mieści się na spacerowym szlaku, między niegdysiejszą siedzibą malarza Nicolasa de Stael i pałacem Grimaldich, gdzie tuż po wojnie otrzymał od miasta swoją pracownię Pablo Picasso i gdzie dziś mieści się jego muzeum. Mamy wiec przed oknami pielgrzymki, zwłaszcza, że rośnie tu też ogromnych rozmiarów kaktus, intrygując swoja urodą przechodniów.


 Pobyt Picassa w Antibes to chyba największa atrakcja tego sennego nadmorskiego miasteczka. Nie był tu długo, zaledwie kilka tygodni, ale pozostawił po sobie ślad, z którego miasto jest dumne.

Muzeum mieści się nad sama wodą, w starym zamku ocalonym od zagłady przez profesora greki i łaciny, który wyszukując w wykopaliskach greckich i rzymskich pamiątek o życiu przodków  mieszkańców greckiego Antypolis (i stad nazwa!) postanowił swoje zdobycze wyeksponować. Został tego nowopowstałego muzeum kustoszem. I gdy krążący po okolicy słynny już wówczas Picasso został poproszony przez starego znajomego, polskiego rzeźbiarza i fotografika Michała Smajewskiego o przekazanie Muzeum jednej ze swoich prac, ten wyjawił mu, że zawsze marzył o tym, aby państwo dało mu jakieś duże miejsce do malowania. Dor de La Souchere, kustosz zamku Grimaldich okazji posiadania u siebie mistrza nie przegapił i tak za jego zgodą, zainstalował dla Picassa atelier w starym zamku. Opiekunem i fotografem mistrza  został wspomniany już Polak, Michel Smajewski znany jako Michel Sima. Michel Sima został nadwornym fotografem mistrza i wieczorową porą odwiedzał go w pracowni i rejestrował postępy artysty. Zrobił sporo niezwykłych zdjęć malarza.


Nie jestem wielkim fanem Picassa, ale prace, które podarował muzeum, pokazywane w miejscu, w którym powstały, ma swój niezwykły, niecodzienny urok. Chociażby rysunek kozy, symbolu płodności u Greków, ukochanego zwierzęcia Picassa. Ponoć jego własna, żyjąca z nim w Cannes miała na imię Esmeralda. Albo płótno noszące tytuł „Radości życia” namalowane w Antybach, wibrujące energią. Picasso był wówczas w swoim szczęśliwym okresie życia, żył w związku z młodziutką Francoise Gilon, która w maju roku następnego powiła mu syna Claude’a.



Wreszcie, z muzeum Picassa roztacza się niezwykły widok, na drzemiące w oddali jachty, na cypel z sosnami w kształcie parasola. Widok od którego nie można oderwać wzroku…ech piękne te wakacje w cieniu Picassa…i gorace!


środa, 27 lipca 2011

„ Ta straszna Środa” i francuskie feministki


Profesor Środę znają wszyscy. Jedni ją ponoć kochają, inni nienawidzą. Ja zaliczam się do tych pierwszych. Wydaje mi się być heroicznym Syzyfem, który mimo wszystkich stawianych jej na drodze przeszkód stara się z nas uczynić cywilizowany, postępowy, laicki i tolerancyjny naród. Przypomina mi w tym swoim dążeniu  francuskie intelektualistki, takie jak Simone de Beavoir, Francoise Giroud czy Elisabeth Badinter, które w pocie czoła otwierały drogę emancypacji kobiet we Francji. Ale one miały jako przeciwników jedynie męskich konserwatystów, tymczasem w Polsce, polskie feministki muszą o swoje prawa walczyć z kościelną oligarchią. I jest o niebo trudniej.

Książka, która stała się jedną z moich wakacyjnych lektur nosi tytuł „Ta straszna Środa”. I jest to wywiad-rzeka przeprowadzony przez Aleksandrę Pawlicką ze sztandarową polską feministką, profesorem filozofii i politykiem- Magdaleną Środą na temat jej życia, dorobku i poglądów. Poznajemy osobę niezwykle szczerą, skromną i spontaniczną a przede wszystkim mądrą i o zdecydowanie antyklerykalnych i odważnych poglądach na sytuację kobiet w Polsce, w społeczeństwie rządzonym przez konserwatywny, katolicki kościół. Precyzuję, książka jest o niej samej, o jej życiu, doświadczeniach, rodzinie i o tym jak do takich poglądów doszła, jednak najciekawsze wydały mi się fragmenty dotyczące jej śmiałych poglądów na kościół i działań jako feministki. I o nich w kilku słowach napiszę.

Jest to, można śmiało powiedzieć, książka prowokująca kobiety do buntu. A jeśli nie do buntu, to przynajmniej do myślenia i sprzeciwu wobec wszechwładzy mężczyzn, patriarchatu i polityków, którzy podejmują decyzje pod wpływem strachu na reakcje kościelnej oligarchii. „Kościół stoi na straży hierarchicznego społeczeństwa i hierarchicznej rodziny, w której dla kobiety przewidziano rolę podrzędną. Dla kościoła ważniejsza jest wspólnota niż jednostka.”-pisze Środa przy okazji stawianych jej swego czasu zarzutów o poglądy na temat kościoła w kwestii bicia kobiet, na które ten przymyka oko.

Zdaniem pani profesor było już kiedyś źle, ale nigdy nie było aż tak źle, jak teraz. Zdobycze kobiet z okresu komunizmu zaprzepaścili politycy, którzy pozwolili, aby kościelni urzędnicy zastąpili partyjnych komisarzy: „Kler zaczynał od jakiegoś momentu reprezentować władzę podobną w swojej strukturze i przejawach do tej, jaką mieli sekretarze partii. Byli wszędzie i rządzili niepodzielnie, lecz niezauważalnie, z pominięciem legalnych narzędzi władzy.” Dostrzega rosnący przez lata po odzyskaniu niepodległości wpływ kościoła na życie polityczne. Kościoła, który „sytuuje się poza terenem demokratycznych standardów a nawet demokratycznych gier. Którego pracownicy mają marne wyksztalcenie i równie marny zestaw przymiotów osobistych, za to spory autorytet instytucjonalny, więc szkodzą bardzo”.


Kościół jest instytucją szkodliwą bo staje na drodze do prowadzenia edukacji seksualnej w szkołach, co prowadzi do ignorancji, zaściankowości i braku nowoczesności. Kontrolując prokreacje, kontroluje społeczną strukturę, stratyfikacje i układy władzy”. Mówi również o tym, że kobiety już utraciły prawo do aborcji, drugim etapem jest przejmowanie przez kościół języka, wprowadzanie na miejsce języka neutralnego, naukowego- nomenklatury kościelnej . Z języka polskiego wypadło słowo macica –mówi-kobiety noszą teraz dzieci „pod sercem” Nie ma już słowa embrion, ale jest słowo „dziecko poczęte, czy tez „nienarodzone”.

Ostrzega tez kobiety przed pozostawaniem w domu, nawet jeśli partner czy tez mąż bardzo na to nalega. Praca w domu –jej zdaniem-nie ma prestiżu społecznego, dewaloryzuje się nawet w ten sposób same dzieci, które zapytane o to czym zajmuje się ich mama  nie bardzo wiedzą co powiedzieć i wstydzą się, gdy muszą wyjaśniać, że pracuje tylko„ w domu”. Takie rozwiązanie jest oczywiście na rękę politykom,  bo zmniejsza realne bezrobocie,  mężom i kościołowi,  bo kobietę niedowartościowaną, zajmującą się domem i dziećmi łatwiej jest zdominować, łatwiej nią manipulować…Kontrolując rozrodczość, kontrolując „brzuch kobiety” kościół będzie mógł kontrolować całe społeczeństwo”.





 We Francji na szczęście nikt nie kontroluje brzucha kobiety, nikt nie zakazuje jej ani antykoncepcji, ani aborcji, a paradoksalnie kraj ten ma najwyższy przyrost naturalny w Europie. Ale ile pokoleń francuskich feministek musiało walczyć i nadal walczy o swoje prawa? 

Kościół nie miesza się tu na szczęście do polityki, sfera publiczna czyli ulice, szkoły i urzędy mają konstytucyjną gwarancję laickości. We Francji kobieta ma zapewnione prawo do antykoncepcji, do aborcji, do decydowania o własnym życiu a w programie nauczania w szkołach państwowych gimnazjów poświęca się cały semestr na edukacje seksualną podczas której nastolatki uczą się na nogach od krzeseł zakładania prezerwatyw. W wieku 14 lat dzieci się obowiązkowo szczepi na żółtaczkę B-którą można się zakazić drogą płciową. (Magdalenai Środa opowiada, że gdy do jej mazurskiej wsi przyjechali lekarze bez granic leczyć dzieciom zęby, to proboszcz ich przegonił jako sektę!) Promuje się równouprawnienie, a kobiety mają warunki do pracy gdyż dysponują tanimi i łatwo dostępnymi żłobkami, przedszkolami i świetnym państwowym szkolnictwem. We Francji dzieci są objęte bezpłatną edukacją od 3 lat(!) i właściwie przez cały dzień mogą pozostać w szkole, gdzie mają zapewnioną profesjonalna opiekę. Czy francuskie dzieci są z związku z tym gorzej wychowane? A może otrzymują gorsze wykształcenie, ponieważ nie mają obowiązkowych zajęć z religii, ale naukę o wszystkich religiach świata?

Francuzka nie musi, jak wynika z moich obserwacji, wybierać między dziećmi i karierą zawodową. Uznaje się jej prawo do satysfakcji z pracy, do samorealizacji i nie jest niczyją niewolnicą, ani męża, ani dzieci. W Polsce „ kobieta, która myśli więcej o sobie niż o dziecku traktowana jest jako nienormalna, odszczepieniec od natury”-mówi w wywiadzie Środa. To prawda, że pewnie więcej tu rozwodów, ale pewnie też więcej samodzielnych, wolnych i szczesliwych kobiet.


Profesor Magdalena Środa zna świetnie francuski i jest bardzo blisko związana z Francją. Pracowała jako tłumacz obsługując wizyty papieskie dla francuskiej prasy i telewizji i we Francji zdarza jej się spędzać wakacje-ostatnio w Bretanii. Jak wspomina, w jej domu, Francja była w pewnym okresie traktowana jako jedyna „zagranica” ze względu na podróż jaką jej tata swego czasu odbył do Paryża.

To niezwykła osoba, wspaniały autorytet. Może kiedyś przeczytam opowiesc o "jej" Francji?



P.S. Do wpisu wykorzystałam zdjęcia pracy francuskiej rzeźbiarki - Niki de Saint Phalle zrobione dzisiaj w Muzeum Sztuki Współczesnej w Nicei.




poniedziałek, 11 lipca 2011

Bezkonkurencyjni Francuzi: akcja czytania na plaży


 Wakacje już się na dobre  rozpoczęły a wraz z nimi nadzieja, że pozbędziemy się naszych prywatnych stosików…że nareszcie będziemy mieli czas na czytanie! Aby nam dostarczyć lektur,  dobrego siedliska i warunków, zapobiegawczy pod tym względem Francuzi rozpoczęli przed kilkoma dniami akcję „Czytania na plaży” . Jak dowiedziałam się z dzisiejszego le Monde, to już nie pierwszy raz…ale od 2006 roku Departament Seine-Maritime, który ponoć twórczo zainspirował kilku płodnych pisarzy (Maupassant, Flaubert) organizuje po raz piąty plażowe lato z książką. Na kilkunastu plażach zbudowane zostały kolorowe budki,  a do dyspozycji plażowiczów przekazano 12 tys. książek, 400 foteli i 36 parasoli. Nie sądzę, że zaspokoi to całkowicie potrzeby wszystkich chętnych, ale sama inicjatywa jest moim zdaniem godna uwagi. Jeśli ktoś zamierza spędzić wakacje w Normandii-oto portal departamentu, na którym znajduje się lista z „plażami do czytania”. No i rozmarzyłam się…a może u nas ktoś wpadnie na pomysł zorganizowania letnich klubów czytelniczych na plażach w Łebie, na Helu czy w Sopocie?

niedziela, 10 lipca 2011

DSK, od którego nie sposób się uwolnić...


To jest jak jakiś rodzaj pętli od której nie można się uwolnić. Zasiadłam w fotelu, żeby przejrzeć  tygodniową prasę i kartkując jeden magazyn po drugim zdałam sobie sprawę, że wszystkie, ale to absolutnie wszystkie poświęcają mniej więcej połowę numeru sprawie DSK. Na dalszy plan zszedł festiwal w Avignonie, ślub w Monaco, problemy premiera Camerona czy Portugalii czy też wojny w Libii. Temat jest jeden. Dla lubiących czytać między wierszami zabawa jest wspaniała. Zmienia się słownictwo, zmieniają się komentarze w prasie. UMP, czyli prawica Sarkoziego, na co zwróciło uwagę kilku  komentatorów, uważa całą tę historie za prezent opatrzności. Nikt nie mógł spodziewać się, że główny konkurent do francuskiego tronu, DSK, może nagle wypaść z kursu…nieznane są jednak wyroki boskie.

Lewica w dalszym ciągu w kompletnej rozsypce. Co robić? Zwłaszcza, że po ostatnich wątpliwościach prokuratora Vance’a może się wkrótce okazać, że DSK 18 lipca wraca do Francji i zaprezentuje się jako kandydat socialistów. Nikt za bardzo nie wie, co z tym fantem począć. Jednak gwardia przyboczna, czyli tacy ludzie jak Bernard Henry-Levy, która, jeśli DSK wygra wybory we Francji ma szanse nawet na stołek ministerialny, wypisują takie głupoty, że aż włos się jeży na głowie. Czytam np. we wczorajszym „Le Point”, że zdaniem BHL gwałcicielem pokojówki nie jest bynajmniej DSK, ale …jej adwokat, który na schodach przez Trybunałem rozpowiada na glos o krwiakach na waginie swojej klientki. I sprawę zamyka dając swojemu komentarzowi tytuł „ Lekcja z umorzenia sprawy DSK”. Czyli według niego klamka już zapadła.
Mało więc przytomnych głosów we francuskiej prasie. Prawicy nie wypada się cieszyć, a socjaliści nie mają, bez względu na wynik sprawy, z czego.

Natomiast dowcipnie pisze o sprawie New York Times komentując przy okazji ostatnio wydaną książkę Elaine Sciolino „ O uwodzeniu, czyli jak Francuzi bawią się życiem” a recenzja z tej książki zaczyna się tak: „ Powinniśmy się dobrze zrozumieć. Dla Francuzów uwodzenie to sprawa spojrzeń, uśmiechów i sprawiania sobie wzajemnie przyjemności. Nie polega ona na zamykaniu kogoś w hotelowym pokoju i zmuszaniu do oralnego seksu” I dalej broni, jak się da, Francuzów przed opinią, którą ostatnio zyskali sobie u narodu amerykańskiego: perwersyjnych, niebezpiecznych gwałcicieli, obsesyjnie myślących tylko o seksie…I ma rację, Francuzi myślą również o jedzeniu, winie, wakacjach, plaży, bagietkach, stekach...A termin uwodzenie, ma w tym języku znaczenie dość szerokie. "Uwieść" czyli "seduire" może nas nawet ser - twierdzi NYT. Książka warta lektury, jak na razie nie jest chyba jeszcze przetłumaczona na inne języki.

Wypada mi już tylko napisać, co ja o tym wszystkim myślę. Czytając  strony poświęcone  DSK i  jego zdjęcia ze „świętą” żoną, Anne Sinclair, najbardziej zaszokował mnie wizerunek  zadowolonego z siebie faceta: jego hucpa, tupet, uśmiech kogoś pewnego siebie, aroganckiego do granic. Kogos, kto wie, że bez względu na to, co zrobi, pozostanie bezkarny, bo stoją za nim grube pieniądze żony i poparcie wpływowych przyjaciół. A przecież nie ma z czego być dumnym. To ktoś wyprany z jakiejkolwiek moralności. Bez względu na to jak sprawa się zakończy. Bo przecież w noc poprzedzającą słynną „próbę gwałtu” podejmował miedzy 1 a 3 w nocy jakąś call-girl, a rano dowody na to, że nie udawał tego ranka dziewicy znalazły się na kołnierzyku pokojówki. Gdzie ten człowiek ma taką zwykłą ludzką godność? Taki zwykły ludzki honor? Zastanawiałam się, jak bym się zachowała, gdyby to był mój ojciec, mąż, syn? Czy byłabym z niego dumna? Czy  takiego człowieka potrafiłabym szanować? Czy miałabym szacunek do samej siebie, gdybym przymykała na to wszystko oczy i robiła dobra minę do złej gry? Tak jak Anne Sinclair.  Czy podejmowanie prostytutek, czy też zaspakajanie swoich potrzeb seksualnych z przypadkowymi hotelowymi pokojówkami jest godne przyszłego prezydenta? Ojca? Męża?

Skończę wracając do prasy francuskiej. Bernard Henri-Levy napisał mi.in. przy okazji afery , że różnica między człowiekiem a zwierzęciem polega na tym, ze człowiek posiada zdolność uwodzenia(!) NYT się roześmiał„ szkoda, ze BHL nigdy nie widział paryskich gołębi jak gruchoczą…” A może różnica między człowiekiem a zwierzęciem polega raczej na umiejętności kontrolowania własnych emocji, ktorejkolwiek z naszych sfer by one nie dotyczyły. Nie życzę Francji, aby wybrała sobie DSK za prezydenta,  choć z ostatnich sondaży wynika, że poparłoby go w wyborach 40 proc. społeczeństwa. Dlaczego?


-Myślisz, ze znów jest godny urzędu prezydenta?
-Pewnie, nawet takiej rangi jak Clinton!

Rysunek Herrmanna w szwajcarskiej Tribune de Geneve

piątek, 8 lipca 2011

Anamorfoza przed miejskim ratuszem





Ponoć, jak się czegoś nie zobaczy na własne oczy, to się nie uwierzy. Znajomy geek przysłał mi wczoraj rano wiadomość, że jeden z najlepszych portali  amerykańskich poświęcony nowinkom technologicznym, Gizmodo zainteresował się wystawą francuskiego artysty. Ouahhh! Wydarzenie tej miary, że aż chyba warte uwagi…I w ten sposób trafiłam przed imponujący budynek paryskiego ratusza, aby bliżej zaznajomić się z „optyczną iluzją” François Abelaneta.

Jeśli ktoś nie ma natury ciekawskiej i zawsze się spieszy, to przejdzie prawdopodobnie obojętnie obok tego z pozoru mało interesującego parku. Na który składa się kilka trawników, jedno drzewo a wszystko to mieści na terenie wielkości 1500m2. Nic szczególnego, ani wywołującego jakieś szczególne emocje. Dopiero wejście na małą trybunę i spojrzenie pod określonym kątem na całość ujawni nam tajemnicę projektu. Lekko górzysty miejski ogród uwypukli się, zaokrągli i przeobrazi…w ziemską kulę!  Niezwykłe!

A tak wygląda owa kula, gdy przechodzi się obok...



I krotki film-wywiad z artysta na stronie miasta Paryża. 

Rivoli 59 czyli artystyczny squat




Od jakichś dwóch tygodni Paryż ogarnęło szaleństwo wyprzedaży. Odkryłam je zupełnie przypadkowo, próbując dostać się około godz. 10-tej rano do jakiegoś potwornie zatłoczonego autobusu! Skąd o tej godzinie wszędzie aż tyle ludzi-zapytałam sąsiadkę, „no jak to, pani nie wie? - odpowiedziała zaskoczona„ przecież dzisiaj rozpoczęły się soldy i wiele osób w związku z tym nie idzie do pracy”! Na mnie ta wiadomość nie zrobiła większego wrażenia, ale przed moją bardziej kokieteryjną połówką nie udało mi się ukryć napisów "solde", które od tego dnia widnieją na każdym sklepie...I musiałam też niestety przystać na wyprawę, której z wielu powodów opisywać nie będę.


Dość, że nudząc się jak mops na jednej z najbardziej handlowych ulic miasta- Rivoli, dostrzegłam nagle dość dziwnie wyglądającą, przyzwoitych rozmiarów kamienicę, upstrzoną dekoracjami, kolorowymi siatkami, zwisającymi materiałami, zdecydowanie różniącą się wystrojem od komercyjnych instytucji, których pełno było w okolicy…Zajrzałam do środka i... trafiłam do serca bohemy, świątyni sztuki czyli największego artystycznego squatu Paryża! Ulga!


Squat ten, jak miałam okazję się dowiedzieć, istnieje już od wielu lat, czyli od 1999 roku, gdy trzech artystów-Kalex, Gaspard i Bruno rozpoczęli okupację mocno zdezelowanej kamienicy pod numerem 59 rue Rivoli należącej do Credit Lyonais i państwa francuskiego. Kilkunastu artystów zajęło się renowacją całkowicie zapuszczonego miejsca, odnawiając pomieszczenia i przekształcając je w pracownie. Miejsce przyjęło nazwę U Roberta-wolny elektron i rozpoczęły się wernisaże, wystawy, happeningi, miejsce stało się ważnym miejscem kreacji na artystycznej mapie Paryża. A do tego, było otwarte dla zwiedzających. I być może to właśnie je ocaliło! Gdy władze miasta postanowiły przejąć kamienicę, okazało się, że zwiedza ją rocznie 40 tys. gości i jest ona trzecim, najchętniej odwiedzanym centrum sztuki nowoczesnej w Paryżu. I jak takie miejsce zamknąć?


Wyremontowana i udekorowana klatka schodowa-wejście do pracowni artystow

Dziś sprawa jest już chyba  wygrana, Bertrand Delanoe, burmistrz Paryża postanowił odkupić kamienice i pozostawić ją w rękach artystów. Chyba ostateczny projekt jeszcze nie jest sfinalizowany.
Od godz. 13 do 20 wstęp jest zupełnie wolny, można codziennie i do woli zwiedzać pracownie kilkunastu artystów rozlokowanych w pracowniach gdzieś pomiędzy trzecim a szóstym piętrem. Ja miałam to szczęście, że zajął się mną natychmiast jeden z najpogodniejszych i energizujących ten squat artystów o włoskopodobnym imieniu, Francesko(czwarte piętro!)


Francesco w swojej pracowni 






Dwie piękne pracownie na poddaszu...


A więc zachęcam, aby zajrzeć pod numer 59 ulicy Rivoli. A może nawet, zamiast rujnować się na kolejną niepotrzebną sukienkę, wrócić do domu z dziełem sztuki? Ja wróciłam. Jeśli ktoś chciałby poznać dzisiejsza paryska boheme, to jest okazja, ja chyba po raz pierwszy jej tak naprawdę doświadczyłam, właśnie w tym miejscu.