No i pomyliłam się. Zbyt szybko przejrzałam program festiwalu KinoPolska i jakoś umknął mi pasjonujący program polskiego kina współczesnego. A był i udało mi się nawet obejrzeć z tego programu cztery filmy. Każdy w nich, w inny sposób zasługuje na uwagę.
Na zdjęciu podczas otwarcia festiwalu KinoPolska Roman Polański i Jacek Bromski
Ale zacznijmy od początku. Czyli od otwarcia, na którym zjawiły się największe gwiazdy naszego kina. Było to przeurocze spotkanie ludzi, którzy się znakomicie znają i chyba lubią. Był i Roman Polański i Jerzy Skolimowski i Andrzej Żuławski. Zabrakło zapowiadanego Wajdy, ale i tak to cud, że udało się zgromadzić tak zajętych pracą ludzi. Na otwarcie festiwalu wyświetlono „Niewinnych czarodziei” którzy, zaręczam, w ogóle się nie zestarzeli i nikt by się chyba nie zdziwił, gdyby podobny stylistycznie film zrobił ktoś dzisiaj. To był dla mnie film „Z łezką w oku”-przede wszystkim ze względu na Tadeusza Łomnickiego, który pozostanie dla mnie najlepszym aktorem jakiego nosiła ziemia (choć była to chyba jego jedna z pierwszych ról filmowych), Cybulski, Komeda, Skolimowski…i obrazy starej, odbudowującej się Warszawy. Pożerałam wzrokiem dosłownie każdą klatkę filmu. Ogląda się „niewinnych Czarodziei” niczym czarno-białe zdjęcia Doisneau czy Cartier-Bressona, obrazy pełne magii i niedopowiedzenia.
Na dwa pierwsze filmy czyli, „Nazywa się Ki” i „Erratum” nie mogłam niestety przyjść, ale udało mi się obejrzeć cztery pozostałe obrazy. O „Lęku wysokości” Bartosza Konopki już pisałam. Czas na pozostałe.
A więc w kolejności. Rozpocznę może od „Sali samobójców”, który jest filmem bardzo mocnym, trudnym, ale znakomicie technicznie i aktorsko zrobionym. Czy macie znajomych, którzy w tej nowej postkomunistycznej rzeczywistości zatracili się w dążeniu do, jak to się mówi wysokiego „standardu życia”? Bohaterem filmu jest produkt takiej ambitnej pary, Dominik, który właśnie w tym roku ma zdać maturę. Jego ojciec jest doradcą ekonomicznym ministra, matka-dyrektorem komunikacji. Dominik żyje w dobrobycie, niczego mu nie brakuje, kierowca odwozi go do prywatnej, drogiej warszawskiej szkoły, ukraińska opiekunka przyrządza wspaniałe obiady. A poza tym dzieciak jest kompletnie, ale to kompletnie sam, ponieważ odsuwa się od szydzących z niego w szkole kolegów (dość twardy świat prywatnej szkoły), a w domu panuje pustka w sensie dosłownym i przenośnym.
Ale w tych nowych czasach jest już sposób na zabicie pustki, samotności i zajęcie czasu młodemu człowiekowi-tym czymś jest Internet. I tak chłopak trafia do wirtualnego świata, w którym wydaje się być kochanym, akceptowanym, i który po jakimś czasie zaczyna mu powoli zastępować świat realny. Byłam na tym filmie ze swoim czternastoletnim synem, ponieważ wydawało mi się, że może on mu coś powiedzieć o zagrożeniu, jakie niesie ze sobą świat wirtualny. Wyszedł bardzo głęboko poruszony, wręcz zaszokowany filmem. Dla nas obojga był to rodzaj katharsis, przez długie dwie godziny dyskutowaliśmy na temat widzianych obrazów, dobrze że z nim byłam.
Rozmawialiśmy na temat relacji miedzy rodzicami i dorastającymi dziećmi , o miłości, o zaspokajaniu potrzeb psychicznych. Przez jakiś czas to nawet miałam spore wątpliwości, czy na taki film wolno mi było się z nim wybrać, ale dziś z perspektywy kilku dni uważam, że to był znakomity moment dla nas obojga. Z tym, że film ten nie ma nic wspólnego ani z Hamletem, ani z poszukiwaniem tożsamości, ale jest o patologii i toksyczności zajętych sobą rodziców, którzy zatracili się w zaspokajaniu własnych ambicji, pozostawiając na uboczu potrzebujące ich pomocy dziecko, dojrzewającego Dominika. Film pod każdym względem niezwykły.
O „ Galeriankach” napisano już tyle, że nie ma chyba większego sensu, żebym się w tej sprawie wypowiadała. Może dodam jedynie, że spotkanie po projekcji z autorką filmu Katarzyną Rosłaniec, wywołało wiele reakcji, bardzo zresztą rozmaitych, ale może najciekawsza z nich, to uwaga, że jest to film nie o prostytucji młodych dziewcząt, ale o kryzysie rodziny. I chętnie się pod tym podpiszę. Zresztą o tym były również pozostałe filmy. I wygląda na to, że jest po prostu źle, a nawet bardzo źle, tak jakby społeczeństwo straciło punkty odniesienia, zarówno ci na samej wierchuszce drabiny społecznej, jak i ci na dole.
I wreszcie, jak gdyby na przekór naszym czasom, gdzie wszystko musi błyszczeć, być tanie i łatwo dostępne „Breughel- młyn i krzyż”-Lecha Majewskiego. Film ten zapowiedziała jego dystrybutorka we Francji. Wejdzie dosłownie za kilka dni na ekrany kin paryskich. Film magiczny, trudny do opisania słowami, ale którego realizacja wymagała wielu lat bardzo ciężkiej pracy. Polecam każdemu, nawet tym, którzy za Brueglem nie przepadają.
Reżyser filmu, Lech Majewski spotkał się z widzami po projekcji i odsłonił odrobinę tajemnice produkcji. Breughel, jak wiadomo, bardzo realistycznie malował postaci i ich kostiumy. Problem polegał na tym, że farby stosowane w XVI wieku dziś już niestety nie istnieją i aby uzyskać odpowiednie kolory, trzeba było uciekać się do babcinych metod, czy po prostu gotować łuski z cebuli czerwonej i białej.
Obrazy Breughla są niejako schizofreniczne. Bardzo dokładnie, precyzyjnie odtwarzane postaci i kompletnie surrealistyczny pejzaż-gdyż jak wiadomo, mieszkał on w zupełnie płaskiej Flandrii.
Natomiast-opowiadał Lech Majewski-gdy rozpoczęli zdjęcia, to okazało się, że kamera, nawet, jeśli dekoracje i obecne na planie postaci odpowiadają całkowicie wzorowi, filmuje zupełnie płaski obraz, w niczym nie odzwierciedlający planów namalowanych przez Breughla. „kamera to perspektywa renesansowa”-to jedno oko, które rozchodzi się we wszystkie strony. Bruegel zbudował swój obraz z siedmiu wykluczających się nawzajem perspektyw, są to tunele przestrzenne a szwy tych perspektyw zasłonił ludźmi.”-mówił Lech Majewski. Perspektywa wchodzi z góry i z dołu, z lewej i z prawej strony. Breughel stworzył perspektywę fizjologiczną”-wyjaśnił reżyser filmu.
Obraz genialnego malarza odtworzył równie genialny realizator. Więcej o tym filmie pisać nie będę, trzeba go po prostu pójść i obejrzeć samemu.
Nie wiem jeszcze jakiego wyboru dokonało jury festiwalu KinoPolska, które miało ogłosić, który z sześciu proponowanych współczesnych obrazów jest najlepszy. Nie wiem również jaka była decyzja publiczności. Była to chyba zarówno dla jednych jak i drugich bardzo trudna decyzja do podjęcia.
Festiwal jest dziełem Polskiego Instytutu Kultury w Paryżu. Merci et chapeau bas!
A ja już czekam na przyszłoroczny. Co w przyszłym roku zostanie pokazane w Paryżu?