foto

foto

niedziela, 25 grudnia 2011

W wigilijną noc...




Być w Paryżu i w wigilijną noc nie powłóczyć się po mieście po północy? Na moście Marie prawie pusto,  widok na oświetloną Sekwanę zapiera dech w piersiach. W metrze prawie same zakochane pary, albo samotni nieszczęśliwcy, którzy jeszcze nie znaleźli tej jednej jedynej… Dochodząc do mostu Św. Ludwika słyszy się coraz głośniej bijące dzwony katedry Notre Dame. Na moście bezdomny akordeonista przygrywa walce. Jakaś para tańczy w rytm muzyki. Przed katedrą tłumy zakochanych...

 W tę najpiękniejszą i najdłuższą w roku noc wigilijną  życzę wiernym i przygodnym czytelnikom bloga niezapomnianych i upływających w pokoju Świąt Bożego Narodzenia  a w Nowym Roku 2012, jak najwięcej miłości, ciepła i przyjaźni, bo czyż  nie tego nam wszystkim najbardziej potrzeba? 


środa, 14 grudnia 2011

Kilka refleksji po festiwalu KinoPolska

No i pomyliłam się. Zbyt szybko przejrzałam program festiwalu KinoPolska i jakoś umknął mi pasjonujący program polskiego kina współczesnego. A był i udało mi się nawet obejrzeć z tego programu cztery filmy. Każdy w nich, w inny sposób zasługuje na uwagę.


Na zdjęciu podczas otwarcia festiwalu KinoPolska Roman Polański i Jacek Bromski

Ale zacznijmy od początku. Czyli od otwarcia, na którym zjawiły się  największe gwiazdy naszego kina. Było to przeurocze spotkanie ludzi, którzy się znakomicie znają i chyba lubią. Był i Roman Polański i Jerzy Skolimowski i Andrzej Żuławski. Zabrakło zapowiadanego Wajdy,  ale i tak to cud, że udało się zgromadzić tak zajętych pracą ludzi. Na otwarcie festiwalu wyświetlono „Niewinnych czarodziei” którzy, zaręczam, w ogóle się nie zestarzeli i nikt by się chyba nie zdziwił, gdyby podobny stylistycznie film zrobił ktoś dzisiaj. To był dla mnie film „Z łezką w oku”-przede wszystkim ze względu na Tadeusza Łomnickiego, który pozostanie dla mnie najlepszym aktorem jakiego nosiła ziemia (choć była to chyba jego jedna z pierwszych ról filmowych), Cybulski, Komeda, Skolimowski…i obrazy starej, odbudowującej się Warszawy. Pożerałam wzrokiem dosłownie każdą klatkę filmu. Ogląda się „niewinnych Czarodziei” niczym czarno-białe zdjęcia Doisneau czy Cartier-Bressona, obrazy pełne magii i niedopowiedzenia.

Na dwa pierwsze filmy czyli, „Nazywa się Ki” i „Erratum” nie mogłam niestety przyjść, ale udało mi się obejrzeć cztery pozostałe obrazy. O „Lęku wysokości” Bartosza Konopki już pisałam. Czas na pozostałe.

A więc w kolejności. Rozpocznę może od „Sali samobójców”, który jest filmem bardzo mocnym, trudnym, ale znakomicie technicznie i aktorsko zrobionym. Czy macie znajomych, którzy w tej nowej postkomunistycznej rzeczywistości zatracili się w dążeniu do, jak to się mówi wysokiego „standardu życia”? Bohaterem filmu jest produkt takiej ambitnej pary, Dominik, który właśnie w tym roku ma zdać maturę. Jego ojciec jest doradcą ekonomicznym ministra, matka-dyrektorem komunikacji. Dominik żyje w dobrobycie, niczego mu nie brakuje, kierowca odwozi go do prywatnej, drogiej warszawskiej szkoły, ukraińska opiekunka przyrządza wspaniałe obiady. A poza tym dzieciak jest kompletnie, ale to kompletnie sam, ponieważ odsuwa się od szydzących z niego w szkole kolegów (dość twardy świat prywatnej szkoły), a w domu panuje  pustka w sensie dosłownym i przenośnym.


 Ale w tych nowych czasach jest już sposób na  zabicie pustki, samotności  i zajęcie czasu młodemu człowiekowi-tym czymś jest Internet. I tak chłopak trafia do wirtualnego świata, w którym wydaje się być kochanym, akceptowanym, i który po jakimś czasie zaczyna mu powoli zastępować świat realny. Byłam na tym filmie ze swoim czternastoletnim synem, ponieważ wydawało mi się, że może on mu coś powiedzieć o zagrożeniu, jakie niesie ze sobą świat wirtualny. Wyszedł bardzo głęboko poruszony, wręcz zaszokowany filmem. Dla nas obojga był to rodzaj katharsis, przez długie dwie godziny dyskutowaliśmy na temat widzianych obrazów, dobrze że z nim byłam.

Rozmawialiśmy na temat relacji miedzy rodzicami i dorastającymi dziećmi , o miłości, o zaspokajaniu potrzeb psychicznych. Przez jakiś czas to nawet miałam spore wątpliwości, czy na taki film wolno mi było się z nim wybrać, ale dziś z perspektywy kilku dni uważam, że to był znakomity moment dla nas obojga. Z tym, że film ten nie ma nic wspólnego ani z Hamletem, ani z poszukiwaniem tożsamości, ale jest  o patologii i toksyczności zajętych sobą  rodziców, którzy zatracili się w zaspokajaniu własnych ambicji, pozostawiając na uboczu potrzebujące ich pomocy dziecko, dojrzewającego Dominika. Film pod każdym względem niezwykły.


O „ Galeriankach” napisano już tyle, że nie ma chyba większego sensu, żebym się w tej sprawie wypowiadała. Może dodam jedynie, że spotkanie po projekcji z autorką filmu Katarzyną Rosłaniec, wywołało wiele reakcji, bardzo zresztą rozmaitych, ale może najciekawsza z nich, to uwaga, że jest to film nie o prostytucji młodych dziewcząt, ale o kryzysie rodziny. I chętnie się pod tym podpiszę. Zresztą o tym były również pozostałe filmy. I wygląda na to, że jest po prostu źle, a nawet bardzo źle, tak jakby społeczeństwo straciło punkty odniesienia, zarówno ci na samej wierchuszce drabiny społecznej, jak i ci na dole.

I wreszcie, jak gdyby na przekór naszym czasom, gdzie wszystko musi błyszczeć, być tanie i łatwo dostępne „Breughel- młyn i krzyż”-Lecha Majewskiego. Film ten zapowiedziała jego dystrybutorka we Francji. Wejdzie dosłownie za kilka dni na ekrany kin paryskich. Film magiczny, trudny do opisania słowami, ale którego realizacja  wymagała wielu lat bardzo ciężkiej pracy. Polecam każdemu, nawet tym, którzy za Brueglem nie przepadają.

Reżyser filmu, Lech Majewski spotkał się z widzami po projekcji i odsłonił odrobinę tajemnice produkcji. Breughel, jak wiadomo, bardzo realistycznie malował postaci i ich kostiumy. Problem polegał na tym, że farby stosowane w XVI wieku dziś już niestety nie istnieją i aby uzyskać odpowiednie kolory, trzeba było uciekać się do babcinych metod, czy po prostu gotować łuski z cebuli czerwonej i białej.

Obrazy Breughla są niejako schizofreniczne. Bardzo dokładnie, precyzyjnie odtwarzane postaci i kompletnie surrealistyczny pejzaż-gdyż jak wiadomo, mieszkał on w zupełnie płaskiej Flandrii.
Natomiast-opowiadał Lech Majewski-gdy rozpoczęli zdjęcia, to okazało się, że kamera, nawet, jeśli dekoracje i obecne na planie postaci odpowiadają całkowicie wzorowi, filmuje zupełnie płaski obraz, w niczym nie odzwierciedlający planów namalowanych przez Breughla. „kamera to perspektywa renesansowa”-to jedno oko, które rozchodzi się we wszystkie strony. Bruegel zbudował swój obraz z siedmiu wykluczających się nawzajem perspektyw, są to tunele przestrzenne a szwy tych perspektyw zasłonił ludźmi.”-mówił Lech Majewski. Perspektywa wchodzi z góry i z dołu, z lewej i z prawej strony. Breughel stworzył perspektywę fizjologiczną”-wyjaśnił reżyser filmu.


Obraz genialnego malarza odtworzył równie genialny realizator. Więcej o tym filmie pisać nie będę, trzeba go po prostu pójść i obejrzeć samemu.

Nie wiem jeszcze jakiego wyboru dokonało jury festiwalu KinoPolska, które miało ogłosić, który z sześciu proponowanych współczesnych obrazów jest najlepszy. Nie wiem również jaka była decyzja publiczności. Była to chyba zarówno dla jednych jak i drugich bardzo trudna decyzja do podjęcia.

Festiwal jest dziełem Polskiego Instytutu Kultury w Paryżu. Merci et chapeau bas!

A ja już czekam na przyszłoroczny. Co w przyszłym roku zostanie pokazane w Paryżu?

niedziela, 11 grudnia 2011

"Lęk wysokości" Bartosza Konopki na festiwalu KinoPolska

Najważniejszy w życiu jest czas bezinteresownie poświęcony drugiej osobie. Miałam wielkie szczęście w dzieciństwie mieć taką osobę blisko mnie, był nią mój ojciec. Spędzałam z nim każdą wolną chwilę wywołując nocami zdjęcia, grając na fortepianie, jeżdżąc na łyżwach, reperując samochody czy majsterkując. Taki czas spędzony razem buduje i daje na całe życie wiarę w siebie. A ponieważ tak jak nie sposób jest oddzielić sztukę od swojego własnego życia, tak samo nie sposób oglądanych dzieł sztuki czy filmów analizować nie myśląc o własnych doświadczeniach.

„Lęk wysokości” Bartosza Konopki, który przedwczoraj obejrzałam na paryskim festiwalu Kinopolska zadedykowany jest „tacie” i oparty na osobistym doświadczeniu realizatora, który przez dwanaście lat zmagał się z chorobą psychiczną ojca. Ale jest pięknym, uniwersalnym, niezwykle wzruszającym obrazem szukania wzajemnej relacji, walki syna o utrzymanie kontaktu z „uciekającym mu” ojcem.

Film rozpoczyna się sceną, w której syn szpera po mieszkaniu ojca, brudnym, zapuszczonym,  nie sprzątanym od wielu lat. Wszędzie walają się tony książek, gazet i śmieci. Czołowe miejsce zajmuje w tej przestrzeni telewizor, do sufitu przymocowane są dziesiątki pilotów, które dyndają na długaśnych sznurkach. Ojciec trafił do szpitala psychiatrycznego gdzieś daleko od Warszawy. Gdy syn zjawia się tam, żeby go odwiedzić, ten nie chce nawet z nim rozmawiać, prosi tylko o przyniesienie mu pary skarpetek „Tylko tyle?”-pyta syn.

Syn jest telewizyjną gwiazdą, nowoczesnym polskim człowiekiem sukcesu mieszkającym na nowo zbudowanym luksusowym osiedlu, z piękną żoną. Ojciec, człowiekiem przegranym, który utracił chęć do życia, który nie potrafi się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć.

Właściwie to od samego początku zastanawiałam się, co się stało, jakie były źródła jego choroby, jego „odstawania”. I właściwie nie musiałam zbyt długo szukać. Bartosz Konopka zrobił wspaniały film o ogromnej przepaści, pomiędzy młodym, ultra dynamicznym, pracującym na swój sukces, dobrze zarabiającym pokoleniem a generacją ich rodziców, żyjących często na finansowym i życiowym marginesie, pokiereszowanych życiem, połamanych doświadczeniami. Nie tylko o chorobie.

Trudno powiedzieć w którym momencie życie ojca Tomka załamało się, mamy na to kilka śladów-zdradzająca żona, rozpad rodziny…ale to tylko tyle. Bartosz Konopka nie wpadł w pułapkę opowiadania o polskiej historii ostatnich lat i chyba lepiej.

Na kilku filmach nagranych w dzieciństwie Tomka widzimy jak ojciec się nim zajmuje, jak razem wspinają się po górach, spędzają razem czas. I dla mnie, to właśnie te szczęśliwe chwile z dzieciństwa,  powodują, że Tomek nie kapituluje przed wszystkimi trudnościami, jakie nie tylko tkwią w nim samym, ale które również na każdym kroku robi mu ojciec, który ucieka z psychiatryka, podpala mieszkanie sąsiadów, barykaduje się, nie mówi…Syn szuka klucza i w końcu, po wielu chaotycznych próbach udaje mu się z nim znaleźć, choćby na jakiś czas, porozumienie.  

Jest w tym filmie scena, w której syn przypadkowo włącza jedną, spośród setek  nagranych przez ojca, kaset wideo. Na ekranie telewizora widać nagle jego własną telewizyjną twarz. Czy ojciec, pozornie obojętny na to, co działo się z synem nagrywał wszystkie jego reportaże?

Po projekcji odbyła się pasjonująca dyskusja z reżyserem filmu Bartoszem Konopką. W Paryżu rozpoczyna się międzynarodowa kariera tego filmu, tu we Francji ma siedzibę dystrybutor. Życzę mu wielu sukcesów, jest lepszy od dziesiątek obrazów, które miałam okazję ostatnio oglądać (między innymi od potwornie nudnej i schematycznej „Rzeźni” Polańskiego. Trzymam kciuki za "Lęk wysokości"!

czwartek, 8 grudnia 2011

Casanova i ukochanie wolności w BNF


W lutym 2010 roku, francuski minister kultury, Frederic Mitterand podpisał umowę w sprawie zakupu dla  francuskiej Biblioteki Narodowej rękopisu „Historii mojego życia” Giacomo Casanovy. Przed kilkoma dniami, BNF wystawiła po raz pierwszy na światło dzienne zakupiony manuskrypt, a wydarzeniu temu towarzyszy niezwykła wystawa poświęcona życiu i przygodom podróżnika, uwodziciela i pisarza. Bowiem Giacomo Casanova to  nie tylko, jak go często karykaturowano, „pies na kobiety”- ale pisarz, znakomity obserwator, podróżnik i uczestnik niezwykłego okresu w historii Europy, czasu Oświecenia.

Pochodził z Wenecji, tam się urodził i często, na tyle na ile mógł i mu pozwalano-powracał.  W Padwie przywdział mniszy strój, później mundur wojskowego, ale uwolnił się z niego i otworem stanęła mu już cała Europa. Przebywał na dworach władców europejskich (najczęściej poszukując pracy), pomieszkiwał w Rzymie, Wiedniu, Pradze, Petersburgu, Warszawie, Paryżu, Konstantynopolu, Amsterdamie i Stuttgarcie i jeszcze wielu innych miastach Europy. Przemieszczał się, czym się dało, przesiadając się z powozów na krzesła do noszenia, ciągle w biegu, ciągle w pędzie. Jak gdyby bał się uciekającego życia. Żył, jak gdyby każdy dzień był ostatnim w jego życiu. Przyjaźnił się z największymi muzykami Europy, z Mozartem i Vivaldim. Z malarzami-Tiepolo, Fragonardem, Guardim.

Był niezwykle uzdolnionym uwodzicielem kobiet, przystojny-miał blisko 1.90m, elokwentny, dowcipny, ale nade wszystko niezwykle czuły i troskliwy wobec swoich kochanek. Ubierał je, dbał o nie, ale tak naprawdę cenił sobie przede wszystkim wolność, totalną wolność, gdzie nie było miejsca ani na trwałe związki ani na jakąkolwiek moralność.

Przez wiele lat obraz Casanovy spłycano, pokazując go jako podstarzałego satyra, z pamiętników tłumaczono jedynie najbardziej pikantne fragmenty. Do dziś nie doczekaliśmy się, o ile mi wiadomo,  kompletnego wydania tego dzieła w języku polskim. A pisał znakomicie, potrzeba by nam było Boya-Żeleńskiego, żeby wydobyć z tego dzieła elegancję XVIII-wiecznego języka w jakim była pisana „Historia mojego życia”

Kilka słów o wystawie. Składa się ona z dziesięciu „obrazów”. W jednej z sal szczegołowo udokumentowany został pobyt Casanovy w Warszawie, gdzie zatrzymał się w drodze z Rosji. U Stanisława Augusta Poniatowskiego szukał pracy, jako sekretarz, albo w ogóle jakiegokolwiek zajęcia. Jest bez grosza, co prawda nie pierwszy i nie ostatni raz, ale ta sytuacja uniemożliwia mu zawieranie, jak pisze „bliższych znajomości” i korzystanie z życia.  W Warszawie spędza więc czas przede wszystkim z nudy i braku pieniędzy - w bibliotece(!). Pechjednak chce, że któregoś wieczoru w teatrze, zostaje znieważony przez księcia Branickiego, pułkownika huzarów, poszło ponoć o jakąś Włoszkę, więc nie wahając się zbyt długo, wyzywa Polaka na pojedynek. 

W dniu pojedynku, który Giacomo opisuje w szczegółach, Branicki pojawia się u niego powozem zaprzężonym w sześć koni, w asyście huzarów, czterech służących, wysokiej rangi wojskowego i lekarza. Spektakl zapowiada się więc niezwykły, tym bardziej, że będzie się odbywał w pięknym ogrodzie-( w Łazienkach ?). Wybierają pistolety. Casanowa jest lekko ranny w rękę, natomiast rana Branickiego jest dużo poważniejsza. Jego przyjaciele rzucają się na Włocha, ale w jego obronie staje sam poszkodowany, krzycząc, że mają uszanować szlachcica i sugeruje mu ucieczkę. Casanova ukrywa się w zakonie. Pojedynek z Branickim dodaje mu wigoru, romansuje z polska księżniczką „Potoską”, a po drodze jeszcze uwodzi dwie chłopki. W końcu jednak robi się wokół niego tyle hałasu, że król Staś wręcza mu tysiąc dukatów i prosi o opuszczenie kraju. Zniesmaczony Casanova wyjeżdża z Warszawy. Ot, taki był polski epizod naszego podróżnika. Napisał nawet dzieło o Polsce zatytułowane „ Istoria delle turbulenzo della Pologna 1774”, ale nie wiem, czy zostało ono kiedykolwiek przetłumaczone ma nasz język.

W Wersalu, w 1750 roku spotyka 47-letnią wówczas Marię Leszczyńską, która wydaje mu się „stara i zdewociała”, natomiast zachwyca się urodą jej męża, Ludwika XV, któremu skądinąd podrzuca młodociane panienki do królewskiego burdelu zwanego „ parkiem jeleni”.

Był uwodzicielem, pisarzem i podróżnikiem, bywał oszustem (sprzedawał przepisy na kamień filozoficzny, a nawet donosicielem (opłacanym od 1780 roku przez policję, ale jego donosy chyba nie były najlepszej jakości, gdyż dość szybko ze stałej pensji zamieniono umowę z nim za opłatę „od donosu”.

Miał, jak obliczają historycy zajmujący się tą barwną postacią, 122 kochanki i kilku kochanków (choć wolał zdecydowanie kobiety), od najprostszych oberżystek do najbardziej wyrafinowanych księżniczek. Dorobił się nawet całego pułku dzieci ale, jak twierdzą historycy, to było nic w porównaniu z dokonaniami polskiego króla Augusta (384 bękartów!-dowiadujemy się na wystawie).

Był osiemnastowiecznym wzorem wolnego, światłego, ciekawego świata człowieka. Wystawa w BNF to próba wyjęcia go ze schematycznych ramek, w jakie upchnął go nasz przemoralny, bogobojny, ograniczający wyobraźnię i swobodę świat. Giacomo Casanova był Wenecjaninem, ale stał się zwierciadłem XVIII-wiecznej Europy. Pisał po francusku, czyli wybrał język, którym posługiwała się ówczesna Europa.

I jeszcze jedno. Niezwykła jest sama historia rękopisów, które w ostatniej chwili ratuje ktoś z bombardowanego w 1945 roku Drezna i wywozi do Wiesbaden. Wystawa potrwa do 12 lutego 2012 roku w Bibliotece Narodowej.

środa, 7 grudnia 2011

Fotograficzne zabawy na Polach Elizejskich

Miałam pisać o dziesiątkach wystaw, które właśnie teraz można obejrzeć w Paryżu, o atmosferze Świąt, o  francuskim Casanovie, który jest bohaterem ekspozycji przygotowanej przez  Bibliotekę Narodową, i o wczorajszym, uroczystym otwarciu Festiwalu Filmu Polskiego, na którym pojawili się Roman Polański,  Jerzy Skolimowski i Andrzej Żuławski, i gdzie pokazano nieśmiertelnych "Niewinnych czarodziei"... ale zanim o tym wszystkim opowiem,  pokażę kilka zdjęć, które zrobiłam spacerując dziś późnym wieczorem po Polach Elizejskich. W tym roku zabłysnęły one feerią kolorów i świateł. Dla amatorów fotografowania to  prawdziwy raj. A oto kilka z nich...