Na niedzielnym targu Aligro w dwunastce...
Paryż artystów i zakochanych, bukinistów i włóczykijów. Pieszo, metrem i z aparatem. O mieście, jego historii i mieszkańcach oraz o wszystkim tym, o czym nie przeczytacie w przewodnikach.
foto
wtorek, 24 kwietnia 2012
poniedziałek, 23 kwietnia 2012
Hałas, nagość, okrucieństwo, kreacja - Triennale 2012 w Palais de Tokyo
Potężny
tłum rozpycha się, aby stanąć jak najbliżej barierki. Na betonowej podłodze na
wpół goły perkusista wali z całej siły w swój instrument, w przerwach wspomaga
go drugi, też z gołym torsem, biegając po scenie z rodzajem opakowanej w biały
karton gitary. Obaj mają na głowie czarne czapeczki używane przez terrorystów. Performance nosi nazwę „BNNT Sound Bombing”. Huk jest tak
straszny, że rozchodzi się po czterech piętrach monumentalnych rozmiarów budynku.
Niektórzy, nie wytrzymując hałasu, wciskają sobie w uszy palce. To polski
artysta, Konrad Smoleński, który swoim performancem otworzył prestiżowe
paryskie triennale. Z hukiem. Dosłownie i w przenośni. Na początku jesteśmy ogłuszeni hałasem, ale stopniowo rytm perkusji bierze nas w posiadanie, cała przestrzeń zaczyna drżeć w tym samym rytmie, stajemy się elementem przestrzeni zjednoczonym muzyką...Jakaś para zaczyna tańczyć.
Ale nie był to jedyny polski artysta zaproszony do Palais de Tokyo na Triennale 2012 „Intensywna bliskość”, które oficjalnie otwarte zostało 20 kwietnia w Paryżu. Zaproszeni zostali również: Aneta Grzeszykowska, Ewa Partum oraz Teresa Tyszkiewicz. To tym razem wielce znacząca obecność polskich artystów na tak prestiżowej wystawie w Paryżu.
Ale nie był to jedyny polski artysta zaproszony do Palais de Tokyo na Triennale 2012 „Intensywna bliskość”, które oficjalnie otwarte zostało 20 kwietnia w Paryżu. Zaproszeni zostali również: Aneta Grzeszykowska, Ewa Partum oraz Teresa Tyszkiewicz. To tym razem wielce znacząca obecność polskich artystów na tak prestiżowej wystawie w Paryżu.
Prace Ewy Partum
Palais de Tokyo widział każdy, kto choć raz spacerował brzegami
Sekwany. Zbudowana w 1937 roku na potrzeby sztuki czterokondygnacyjna,
przeszklona, monumentalna konstrukcja w stylu Art Deco nie miała jednak ostatnimi laty szczęścia do dyrektorów. Do tego ewidentnie wymagała
remontu.
Tym nowym Pigmalionem Pałacu
Tokyo ma być Jean de Loisy (kurator trwającej obecnie znakomitej ekspozycji „Mistrzowie
nieporządku” w Quai Branly-napiszę o niej przy innej okazji), mianowany w
czerwcu ubiegłego roku na stanowisko dyrektora .
Przestrzeń
to niezwykła, ogromna, pełna światła, przestrzenna- 22 tys. metrów to niemało. Chciałoby
się, żeby choć połowa takiej przestrzeni została kiedyś u nas przeznaczona dla
współczesnych polskich twórców. Nie wiem, czy jest to zamiar architektów, czy
też brak funduszy, ale mury pozostawione w stanie surowym, żadnych tynków, żadnych wygładzeń
a wręcz odwrotnie, można było dojrzeć wystające metalowe, zardzewiałe druty, jeszcze
z 1937 roku, gdy stawiano Palais de Tokyo.
Nowa
przestrzeń otwarta przez parę francuskich architektów ma być obszarem wolnej
kreacji. Zanosi się na to, że w
porównaniu z Palais de Tokyo, centrum Pompidou będzie to starą, przestarzałą,
pachnąca naftaliną instytucją.
Zanim napiszę o Triennale 2012,
kilka zdań o „wstępie do otwarcia”, czyli 30-sto godzinnym happeningu, który odbył się przed tygodniem. To miał być taki przedsmak tego, co zapowiadano na Triennale. Było więc sporo zupełnie szalonych pomysłów
artystycznych. Wymienię może kilka z nich- najbardziej znamiennych: Trzymająca nas w
napięciu monstrualna drewniana
konstrukcja montowana „ na żywo”, na
naszych oczach przez Claude’a Cattelaine’a z drewnianych belek, gigantyczne
rally zbudowane z płyt winylowych, po których można było przesuwać
elektrycznego karta wydobywającego z jazdy po płytach kosmiczne dźwięki,
czy też
performance „Contrawork”-podczas którego śpiewacy operowi interpretowali śpiewne mowy
pogrzebowe na cześć rozkładanego na części pierwsze samochodu (totalnie
surrealistyczne). Innym przykładem wizjonerskiej kreacji była Dolce Vita-żywe
obrazy czyli taniec ze szkieletami interpretowany przez studentów historii sztuki (coś pomiędzy barokiem, karnawałem i
tańcem makabrycznym).
Ale eksplozją kreatywności okazało się
dopiero otwarte przedwczoraj Triennale. O performansie Konrada Smoleńskiego
wspomniałam na wstępie, pozostali polscy artyści przedstawili może troszkę
mniej spektakularne prace: znana i obecna na wielu wystawach międzynarodowych
Ewa Partum pokazała
tłum warszawskiej ulicy z lat 70-tych w który miesza się sylwetka nagiej kobiety. Aneta Grzeszykowska pokazała eksperymentalne wideo którego tematem
było działające
osobno elementy ludzkiego ciała.
Nie przypadkiem prace tych dwóch artystek
znalazły się w Paryżu. Tematem paryskiego Triennale jest bowiem„Intensywna bliskość” a więc
większość- prac to wariacje na temat ciała i przestrzeni.
Sporo więc pokazano nagości. I do tego
odważnej. W jednej z sal zaprezentowano zdjęcia kobiet, które pokazywały z szeroko rozstawionymi
udami wnętrza swoich narządów rodnych, było takich obrazów kilkanaście. Czy
chodziło o „różnorodność kształtów”? W innej sali, na wideo, bardzo
brutalne obrazy masakry ciał ludzkich przez wojskowych. Przyznam się szczerze, że nie byłam w stanie na to patrzeć.
Ale było również wiele innych spektakularnych projektów, takich na przykład
jak fruwające w powietrzu oniryczne rzeźby z rozmaitych materiałów poruszane przez rozstawione w pomieszczeniu dmuchawy, albo
cztery rozstawione w kwadracie, dostępne publiczności fortepiany. Przy każdym „pianiście” zbierała się
grupka ludzi obserwując poruszające się po
klawiaturze dłonie.
Na pierwszym planie fortepianowy happening, na drugim "Smierć króla" artysty Ulla von Brandenburg, naamlowana onirycznymi kolorowa rampa do roller-skate'u.
Witraże Christiana Marclay "siedem Okien"
Peter Buggenhout: "Slepy prowadzący ślepca", totemiczny kadłub z kurzu i metalu
Performance Christiana Smoleńskiego „BNNT Sound Bombing”
Fruwające rzeźby zrobione ze starej garderoby
Butle z gazem i szybkowary z wyciętymi formami kontynentów:
Przechadzając się w tej monumentalnej przestrzeni używamy wszystkich
naszych zmysłów. Nie ma w tych projektach tradycyjnie pojmowanego piękna, ani
harmonii, ale jest prowokacja, fantazja, refleksja, zmuszenie nas do myślenia. No, ale
jeśli nie radzimy sobie z wejściem w przedstawiony świat, to mamy do dyspozycji
„mediatorów”-którzy stali się nieodzownym elementem każdej wystawy „młodych
zdolnych”, to oni nam wyjaśnią „ co artysta miał na myśli”.
„Sztuka jest czymś, co nas prowadzi w rejony niepewności,
przedmiotów będących w ruchu(…)Ważne, aby do miejsca, w którym mamy do czynienia
ze sztuką wchodzić tak jak do miejsca fikcji”-Jean de Loisy
Jean de Loisy przekonuje, że chce tę gigantycznych rozmiarów przestrzeń oddać do dyspozycji artystom, nie stawiając im
żadnych ograniczeń, ma być ono miejscem podróży duchowej, wewnętrznej i fizycznej. Palais de Tokyo ma być też zaprzeczeniem instytucjonalności, w co niektórzy nie bardzo wierzą- wejście kosztuje 8 euro, czyli
tyle, co do każdej innej paryskiej "instytucji".
Triennale 2012 potrwa do sierpnia.
niedziela, 15 kwietnia 2012
Trzy szalone dni w Paryżu
Nic
chyba nie sprawia mi większej przyjemności niż niespodziewany mail czy też telefon od znajomych z zapowiedzią…„przyjeżdżam
do Paryża, będziesz?” albo, czy mogę do Ciebie wpaść na ….i tu pada liczba dni,
które ktoś hojnie przewidział na odwiedziny a przy okazji zwiedzanie miasta. To zawsze
wielka radość, bo oznacza, że nie tylko spotkam się z kimś
bliskim, ale także, że będę
miała okazję wymęczenia mojego gościa spacerami po
« moim Paryżu », pokazania tajemniczych miejsc, zakątków, zaprowadzenia
do ulubionych muzeów, podzielenia się najlepszymi adresami restauracji…słowem, spędzę
kilka pasjonujących dni. Każdy przywozi bowiem ze sobą swój świat, swoje
pasje i swoją wizję miasta. Łakomczuchy zamawiają prawie zawsze żabie łódka i
ślimaki(toteż znajomy sprzedawca pyta mnie już przy każdej okazji ”no to kto tym razem
Panią odwiedza?”), marzyciele szukają miejsc oryginalnych, ogrodnicy-parków.
Ja
natomiast staram się przygotować każdemu gościowi program.Uwielbiam to! Przekopuję
wówczas magazyny Pariscoop i Figaroscoop, wertuję specjalistyczne przewodniki, kupuję bilety do teatru
i na wystawy- słowem staram się, aby mój gość się w tym
mieście zakochał . I z reguły cel osiągam, a moje programy
„na rozmiar” sprawdzają, choć miałam też i małe
wpadki. Znajomej, która buduje Muzeum Żydów w Warszawie przygotowałam intensywny program związany
z kulturą żydowską w Paryżu (to oczywiste, nieprawdaż?) - Marais,
synagogi, pomnik Shoah, etc. a ona, tuż po przekroczeniu progu mojego mieszkania oświadczyła „ależ ja przecież
przyjechałam na wakacje, nie do pracy!” i cały mój program diabli wzięli, pokazywałam jej natomiast Paryż wielokulturowy,
Barbes i okolice a tam, jak się okazało, jeszcze nigdy nie była. Tak więc nieustraszona w moich przedsięwzięciach i nigdy nie zrażona porażkami, dowiedziałam
się przed paroma tygodniami, że odwiedzi mnie młoda dama studiująca w Warszawie
historię sztuki. Sam miód! Łatwizna! Paris Fair Art? Wspaniale! Wystawy
czasowe! Jak najbardziej! Galerie? Marzenie…
Piątek,
godzina 17.00 Porte Maillot. Mój gość wysiada z mocno spóźnionego autobusu.
Pierwszy raz w Paryżu. A więc do domu pójdziemy pieszo, to raptem 15 minut, a
pogoda piękna. Walizka zostaje w domu.
No tak, i od czego tu zacząć. Montmartre? I już pięć minut później jesteśmy w
metrze niebieskim „2”. Przystanek- Anvers skąd zaczynamy wspinać się w górę.
Przemykamy wąskimi uliczkami, podziwiając prace twórców streetartu. Plac Tertre tonie w słońcu, na schodach Bazyliki Sacre Coeur tłumy rozbawionej młodzież, panorama
miasta osnuta lekką mgłą. Robimy zdjęcia przy spadających gdzieś w dół schodach. I
zejście do metra na Placu Pigalle. Wszędzie tłumy, gęsty tłum przez który
trudno się przecisnąć. Ale czasu mało. Metrem dojeżdżamy do Grand Palais, w
którym przez cztery dni trwają jedne z największych w Europie targów sztuki.
120 galerii z całej Europy przywozi swoje najcenniejsze eksponaty.
Taka
rozmaitość kierunków, materii, kolorów i form, że trudno się we wszystkim
połapać, ale dostrzegłyśmy zdecydowaną tendecję do kiczu i pop-artu, a także do ich bardziej wyrafinowanej, ironicznej, żartobliwej formy campu, bo czyż nie jest nim to co widzicie na zdjęciach?
Grand
Palais opuściłyśmy już prawie po zamknięciu czyli po 22h., ale starczyło nam
jeszcze siły, aby przejść spacerkiem z placu Concorde do piramid Luwru. Był
piękny ciepły, łagodny wieczór. W jednym z korytarzy Luwru wiodących do Pałacu
Królewskiego (Palais Royal) rozchodził się cudowny dźwięk saksofonu…to jakiś
widocznie nie potrafiący odnaleźć snu artysta zabłąkał się w okolicy. Żółte,
ciepłe światło dopełniało reszty…Ale trzeba było wracać do domu, odchodziło
ostatnie metro…a my byłyśmy na naszych „ostatnich” nogach…
Jedna z "par" na wystawie Matisse'a
Słynny slogan polityczny powstały w Mozambiku w walce o niepodległość, wykorzystany w maju 1968 roku przez studentów paryskich
"Słowa są czynami"-Eric Michel
Kendel Geers Terror/Error
Po
wystawie, szybki lunch w okolicznej restauracji podczas którego pada pytanie o najfajniejsze
butiki kreatorów mody. Oczywiście Marais,
tym bardziej, że z placu Bastylii mamy naprawdę niedaleko! I tak spędzamy
popołudnie krążąc po pasjonującym świecie mody…Czy podać kilka moich ulubionych
adresów? Wreszcie powrót do domu i zmiana
strojów, buty na trampki, ciepłe szale i swetry bowiem…kluczem wizyty ma
być trzygodzinny przejazd rowerem przez Paryż,
z przewodnikiem.
O godz. 20.00
wyruszamy punktualnie w czteroosobowej grupie z 44, rue Orsel (gdzie mieści się
przesympatyczna wypożyczalnia rowerów) na
trzygodzinny, nocny rajd po Paryżu a w programie: Moulin Rouge, Opera Garnier,
Plac Vendome, Hotel Inwalidów, Wieża Eiffla i czy też przejazd Polami
Elizejskimi (niezapomniany!)Wiatr świszczy nam w uszach, gdy przemykamy nocnymi,
rozświetlonymi bulwarami Paryża. Ma się uczucie, że miasto do nas należy, bo
jesteśmy w przeciągu tych zaledwie kilku godzin je ogarnąć.
Nie może
się po tych przeżyciach obyć bez gorącej herbaty i spaceru po zaczarowanym w
nocy Montmartrze. Wracamy znów ostatnim metrem do domu…
Macham
ręką do mojej młodej damy z przekonaniem, że jej romans z Paryżem dopiero się rozpoczął, że na
pewno wróci, a jeśli już nawet mnie tu nie będzie, to pozostaną jej
wspomnienia…tych trzech szalonych dni.
Następny mój gość, który odwiedzi mnie za tydzień, stara przyjaciółka, która rzeźbi i maluje. Już mi zapowiedziała-żadnych muzeów- tylko "street art"... zaczynam zbierać podręczniki i szukać inspiracji...
poniedziałek, 9 kwietnia 2012
Jak zdradzałam Paryż...
Z Paryżem nigdy się nie rozstajemy, a jeśli już, to tylko wówczas, gdy zaistnieje
konieczność rodzinna, zawodowa i właściwie
tylko po to, żeby gdzieś daleko, powiedzieć sobie po cichutku, tak, aby nikt nie usłyszał, że
„ nie ma piękniejszego miejsca na świecie niż...”. Zgodzicie się ze mną,
nieprawdaż?
I w takim oto nastroju wsiadłam przed kilkunastoma dniami w samolot linii
United Airlines, aby spędzić kilka przymusowych (obowiązki rodzinne) dni w Nowym
Jorku. Niczego sobie po tej podróży nie obiecywałam, będąc raczej w strachu, jak zniosę ośmiogodzinną podróż samolotem, zmianę czasu i klimatu(zanosiło
się na spore upały) i czekające mnie przez kilka dni, intensywne maszerowanie po hałaśliwym mieście. Po moim ostatnim pobycie przed sześcioma laty pozostały mi w pamięci jedynie niezwykle przyjemne wspomnienia „Seattle café” czyli baru przy
Times Square, gdzie podawano najlepsze śniadanie na świecie i mniej przyjemne- zaliczania przez 9 dni wszystkich turystycznych obiektów, jakimi to
miasto dysponowało. Ale żadnego zachwytu, ani oczarowania Wielkim Jabłkiem nie
doznałam.
A więc „ab ovo”. Podróż okazała się dużo przyjemniejsza niż się
spodziewałam. Przede wszystkim nadrobiłam zaległości filmowe począwszy
od „Artysty”, „ Mojego tygodnia z Marylin” a na „Amelie Poulain” skończywszy (jak
widać, ciągle jeszcze psychicznie tkwiłam w Europie, więcej- na Montmartrze…), ostatnie dwie godziny
podróży upłynęły mi na czytaniu, a właściwie doczytywaniu „Niepraktycznego
przewodnika” po Nowym Jorku Kamily Sławinskiej, który pochłonął mnie
całkowicie. Nie ma w nim właściwie żadnych adresów, godzin otwarcia muzeów,
miejsc, do których trzeba się koniecznie udać, a czyta się tę książkę z
wypiekami na twarzy, jak fascynującą opowieść o ludziach, o podskórnym życiu
miasta, tętniącym, dynamicznym, takim, w którym można się zakochać od pierwszego wejrzenia. Jest to bez wątpienia
najlepszy przewodnik jaki kiedykolwiek czytałam! Szkoda, że brakuje mi talentu,
aby podobny napisać o Paryżu, bo przydałby się, naprawdę! I tak pełna obrazów
Nowego Jorku z książki pani Sławińskiej i zaopatrzona w kilka adresów przez nią
sugerowanych, wylądowałam na lotnisku Newark po ośmiu godzinach lotu.
Znalezieniu się na innym kontynencie towarzyszy zawsze jakieś bardzo
dziwne uczucie zagubienia, podświadome może odczucie, że nasz dom jest bardzo, bardzo daleko, gdzieś pod drugiej
stronie Oceanu. Podróż na Manhattan trwa może z pół godziny, ale gdy pojawiają się przed
naszymi oczami pierwsze widoki drapaczy chmur, pierwsze doskonale nam znane
obrazy Nowego Jorku, dech zapiera nam w piersiach. To tak jakby po wielu latach
małżeństwa zaczynał nas podrywać jakiś przystojny mężczyzna, a my byśmy się wahali, czy wolno nam z nim zgrzeszyć?
I zgrzeszyłam. Chociaż bardzo długo próbowałam się bronić. Mężczyzna
okazał się nie do odparcia. Nie wiem, czy spowodowała to książka Kamily
Sławińskiej, pora roku sprzyjająca zakochaniu(przecudownie na każdym kroku
kwitły drzewa owocowe) czy też po prostu samo miasto jest tak pełne wdzięku i
urody, że stajemy się bezbronni, dość, że udało mu się mnie uwieść…
Jak podkreślała wielokrotnie autorka niepraktycznego przewodnika, każdy
ma Nowy Jork taki na jaki zasługuje, co należałoby chyba rozumieć, że miasto
odsłoni nam tylko tyle, ile my sami mu damy, lektur, pasji, własnych przeżyć.
Mój Nowy Jork, to miasto fotografów, o Dianie Arbus i Berenice Abbott
pisałam nie tak dawno. To ich oczami oglądałam każdy skwer, róg ulicy
spacerując po Central Parku, dzielnicami Manhattanu: Soho, Greenwich Village, East Village, Midtown czy Theatre District.
Tym razem, żadnych muzeów, żadnych obowiązkowych wizyt (no, może z wyjątkiem
Brooklyn Museum, połączonym ze spacerem po dzielnicy), ale przyglądanie się
twarzom ludzi, słuchanie akcentów, wąchanie zapachów ulicy i przewracanie oczami za
błyszczącymi w słońcu barwnymi ciężarówkami.
Może po raz pierwszy czułam, że to miasto nie ma żadnych kompleksów,
ani wobec Paryża, ani wobec żadnego innego miasta na świecie. Jest jak nieskończenie piękna kobieta, pewna siebie, od
której nie sposób odwrócić wzroku.
Nie mogłam się wyzwolić od Diany Arbus, szukałam jej „freaks”, jej
dziwaków, tak jakbym miała nadzieję, że ujrzę ich gdzieś na rogu ulicy, w
miejscach, w których ona bywała. Gdy weszliśmy w okolice Strawberry Fields,
fragmencie Central Parku, z wmurowaną tablicą „Imagine” poświęconą Johnowi
Lennonowi, spostrzegłam siedzącą na ławce ubraną w robione na drutach stroje niemłodą
już kobietę…popychała przed sobą wózek. Przyglądałam jej się dość długo, gdy
nagłe towarzysząca mi młoda osoba zapytała „Czy wiesz, że w tym wózku nie ma
dziecka? Nie, nie wiedziałam. „Tam śpi
kot…”Nie sposób było odejść nie zamieniając z nią przynajmniej kilku zdań, tak
bardzo wydawała mi się wyrosła ze świata Diany.
Na rozstanie zdjęła z ręki własnoręcznie utkany wełniany
łańcuszek…podarowała jak talizman, na drogę…Kim była ta kobieta, kim był kot?
Nie sposób nie zauważyć ludzkiego kłębowiska na Union Square, po
pierwsze rozlokowali się tam „Oburzeni”, ciągle są, udzielają wywiadów,
tłumaczą przechodniom i już sama ich obecność powoduje, że Wall Street już nie
jest tak jakby tak arogancka, jak kiedyś . Może właśnie w Nowym Jorku ruch ten
stał się najbardziej aktywny. Roi się też od kręcących się wokół przeuroczych,
kolorowych dziwaków, tworzących klimat miasta, w którym wszystko
jest dozwolone, gdzie nie ma obowiązującego „dress codu” a nawet w
najelegantszych dzielnicach (co w Paryżu jest nie do pomyślenia) można
beztrosko chodzić w zwykłych klapkach…
Księgarnia "Strand", o której tyle słyszałam, to świat sam w sobie. Na
kilku piętrach można właściwie znaleźć wszystko, wystarczy zwrócić się do dyżurującego
przy wejściu księgarza i nasza długa lista zamieni się w kilkanaście małych
karteczek, na których widnieje autor, tytuł, cena i miejsce, gdzie trzeba
szukać.
Nie sposób wyjść u pustymi rękoma. I mnie też się nie udało. Jak na
razie wsiąknęłam w pierwszą nowojorską pozycję, klasyka, którą pewnie wszyscy
doskonale znają. Dla mnie, jest to niezwykłe odkrycie: Betty Smith „ Drzewo rośnie w Brooklynie” . To opowieść o dorastaniu i o rodzinie Francie Nolan. Podzielę
się fragmencikiem tej przepięknej książki w moim tłumaczeniu. Akcja toczy się w dniu narodzin małej Francie.
-„Mamo-(pyta Katie, matka nowonarodzonej Francie swojej nie potrafiącej czytać matki) jestem młoda, mam zaledwie
osiemnaście lat, jestem silna, będę ciężko pracować. Ale nie chcę, aby moje
dziecko dorastało tylko po to, aby tak ciężko harować Co mam uczynić mamo, co
mam zrobić, aby mogła
ona żyć w innym świecie? Od czego zacząć?”
„ Sekret kryje się w czytaniu i pisaniu.”-odpowiada matka „W umiejętności
czytania. Każdego dnia musisz przeczytać swojemu dziecku jedną stronę z kilku dobrych książek. Musisz czytać każdego
dnia, dopóki nie nauczy się czytać sama. Następnie, to ona musi czytać każdego
dnia, ja to wiem, na tym właśnie polega sekret”
„Będę czytać” obiecuje Katie. „A jakie są te dobre książki?”
„Są dwie wielkie książki. Shakespeare jest wielką książką. Słyszałam,
jak ktoś mówił, że kryją się w niej wszystkie cuda życia, wszystko, czego
człowiek może dowiedzieć się o pięknie, wszystko co powinien wiedzieć o mądrości
i życiu są ukryte na jej stronach. Mówi się, że
te historie, to są dramaty, które wystawia się na scenie. Ale ja jeszcze
nigdy nie rozmawiałam z nikim, kto by widział te wielkie rzeczy”. (…)
-„A ta inna wielka książka”?
-„To jest Biblia, którą czytają protestanci”(…)
„Ale my katolicy, mamy przecież
naszą własną Biblię”
Mary rozejrzała się ukradkiem
wokół siebie. „Nie przystoi katolikowi tak mówić, ale ja wierzę, że biblia
protestancka ma więcej uroku w opowiadaniu o największych wydarzeniach na ziemi i poza nią. Pewien znajomy protestant
kiedyś mi jej fragment przeczytał i tam właśnie znalazłam to, o czym ci
mówię(..) I każdego dnia musisz czytać stronę każdej z nich Twojemu dziecku”…
Spacerowałam po Brooklynie i w uszach dzwoniły mi słowa babci małej Francie.
I jeszcze jedno, nie sposób nie pokochać miasta wielbiącego czworonogi. Są one obecne na każdym rogu, na każdym skraju trawnika-wypieszczone, zadbane, szczęśliwe-tak jak ludzie?
Subskrybuj:
Posty (Atom)