foto

foto

środa, 30 maja 2012

Życie przy Kanale (Sw. Marcina)...

Jeden z najbardziej czarujących spacerów po Paryżu. Wzdłuż śluz i podnoszących się mostów,  poranną porą...



Rusza maszyna po wodzie ospale...


Płasko i horyzontalnie...


Lekcja pływania pod troskliwym okiem mamy




 Jak jaszczurki, na słońcu...


 Spacery po kanale?  nie polecam-nudno!



Uwaga, uwaga wrota się otwierają...



Czysto nie jest, niestety miałam okazję się przekonać, ale oszczędzę widoków...



Przed wyborami regionalnymi, fani antykapitalisty Poutou rozlepiają afisze





 Wypasiona barka w kolejce przed śluzą...



A to już kanał la Vilette, przerwa na kawę...


niedziela, 20 maja 2012

Spełniona utopia na makowym polu


Bardzo długo marzono, aby na tym 50 hektarowym terenie wyrosła w 2012 roku wioska olimpijska, dotąd  służył za zajezdnię i warsztat pociągów położonego niedaleko dworca Sw. Łazarza.  Ale Paryż przegrał z Londynem i trzeba było to niespełnione marzenie zastąpić jakimś innym. I zdecydowano, że wyrośnie tu osiedle.  Ale nie tam jakieś zwyczajne osiedle, ale ultranowoczesne, jak na XXI wiek przystało: nieszkodliwe dla środowiska, otwarte, wymieszane socjalnie, w którym każdy będzie szczęśliwy i będzie żyć w zgodzie z naturą, a la Jacques Rousseau. A więc   instalacje geotermiczne (m.in recyklowanie śmieci) pomogą w zapewnieniu 85 proc. energii odnawialnej, na wszystkich dachach domów umieszczone zostaną  kolektory słoneczne,  a emisja CO2 będzie na tym ekologicznym osiedlu wynosiła zero. Cały zespół budynków otaczał będzie rozpostarty na 10 ha park,  wyrośnie też szkoła, przedszkola,  akademiki dla młodzieży i rezydencja dla niepełnosprawnych i seniorów. Tak powstał projekt -ZAC Clichy Battignolles.

Aby zapewnić społeczne „mieszanie się”- mniej zamożnej i kolorowej części społeczeństwa i  dać szansę na ładne mieszkanie zadecydowano, że 50 proc. spośród 3400 mieszkań przeznaczonych zostanie na mieszkania socjalne. I jeszcze jedno! Perłą całości ma być nowo zbudowany Pałac Sprawiedliwości, zaprojektowany przez architektonicznego geniusza Renzo Piano.(m.in.Centrum Pompidou, a ostatnio Shard London Bridge)  Możecie tu obejrzeć film, jak będzie wyglądał ten niezwykły projekt. zajrzyjcie, naprawdę warto! Będzie to chyba najbardziej wzorowa, ekologiczna paryska inwestycja tego początku wieku.

Przed trzema laty oglądałam jej zarysy. Istniał wówczas jedynie park im. Martina Luthera Kinga. Dziś wyrastają już z ziemi pojedyncze domy, park zarósł roślinnością i wypełnił się dziećmi oraz biegającymi po nim mieszkańcami. Piszę o nim, bo chyba zasługuje na wzmiankę. Z wielu względów, ale nie tylko ekologicznych. To nowe, nowoczesne osiedle nie ma żadnych ogrodzeń, jest otwarte dla każdego a mieszkania przypadną w udziale również wielokolorowej ludności Paryża. Może właśnie taka idealistyczna, piękna idea tego projektu mnie najbardziej zafascynowała.


Las dźwigów- obraz rzadko spotykany w Paryżu


Stara stajnia-widoczne kolektory słoneczne na dachu



Tu produkujemy energię wietrzną


Kaczki papugują gimnastykujących się spacerowiczów


Jak na wiejskim polu... a tymczasem 500 m od placu Clichy



50 proc. mieszkań socjalnych

sobota, 19 maja 2012

Targ z książkami na ulicy Brancion


Dla mola ksiażkowego, jakim bez wątpienia jestem, jedną z największych uciech mieszkania w Paryżu jest wszechobecny  dostęp do słowa drukowanego. Myślę tu o tysiącach cudacznych małych antykwariatów, z siedzącymi w nich rozczochranymi okularnikami, ulicznymi targami, gdzie najczęściej królują wydawnictwa arlekinopodobne, ale gdzie można trafić za pół-darmo na  od dawna poszukiwaną perełkę, czy też bukinistach znad Sekwany, którzy już dawno oddali duszę diabłu popadając w znajomy mi rodzaj książkowego uzależnienia.  Kilku z nich już znam i nawet jesteśmy po imieniu. Gdy jest mi bardzo źle i samotnie, mogę zawsze śmiało wyruszyć nad Sekwanę, znajdę tam nie tylko bratnią duszę, ale do tego jeszcze oczytanych, inteligentnych partnerów do rozmowy(a o to dziś niełatwo, nieprawdaż?). Chyba mnie nawet polubili, bo za każdym razem podsuwają tematy książek, które mogłabym-według nich- napisać. I tak na przykład. „Czy wie Pani, co by się w Polsce najlepiej sprzedawało?”-pyta mnie ostatnio jeden z moich ulubionych bukinistów, którego stoisko mieści się przy  Pont Neuf - „książka o polskich generałach Napoleona”-szepcze, Polacy pytają mnie bez przerwy o książki na ten temat- tylko proszę tego nikomu nie mówić”-dodaje. Oj, ten Napoleon-myślę sobie- ciągle nie daje rodakom spokoju!

Wyjątkowa pasja, więcej- miłość Francuzów do książek, którą obserwuję od trzech lat przypomina mi czasy najuboższego w dobra materialne  okresu komunizmu w Polsce. Na książki się polowało, stało nocami w kolejce, w księgarniach było więcej klientów niż książek. I dziś w Paryżu księgarnie są zatłoczone, zwłaszcza w sobotnie popołudnia, antykwariaty kwitną, gdy tymczasem u nas…ale nie marudzę, jeśli prawdą jest, że jak pisała magamara, warszawską ulicę Chmielną władze miasta zamierzają przekształcić w ulicę książki. A gdyby tak jeszcze, można sobie pomarzyć, jakąś wioskę podwarszawską obwołać wioską książki, na przykład Izabelin (ze względu na literacki rodowód? Tak jak  zrobili to Szwajcarzy w St-Pierre-de-Clages?

Gdy przed ponad trzema laty przeprowadzałam się do Paryża, postanowiłam zabrać ze sobą tylko o to, co najbardziej niezbędne, na czasowy pobyt- trochę literatury, kilka słowników powinno wystarczyć-myślałam, a cała resztą mojego księgozbioru powędrowała na strych i do piwnicy. Powędrowała? Odpadały mi ręce od ich noszenia! A nawet w przypływie upiornego zmęczenia przyrzekałam sobie, że przez dwadzieścia najbliższych lat nie kupię już nic! Ale po co było składać obietnice, których i tak się nie zrealizuje? I dziś, po trzech latach znów siedzę w pokoju w którym książki wystają z każdego kąta, a ja tylko dokładam półek i zastanawiam się gdzie by tu jeszcze można je poupychać. Do tego dorzuciłam ostatnio do mojej listy przeurocze miejsce w Paryżu, jakim jest Polska Księgarnia na St. Germain de Pres, którą regularnie odwiedzam szukając nowości.


W  każdy weekend, bez względu na obowiązki, pogodę czy samopoczucie udaje mi się do któregoś z wymienionych miejsc zajrzeć, ale…zdarza się również, że wyruszam odkrywać nowe terytoria, niczym poszukiwacze skarbów w dolnej Amazonce. I tak późnym sobotnim popołudniem, znalazłam się w 13-stce, w okolicach La Butte aux Caillles, gdzie od jakiegoś czasu śledzę rozwój street artu, gdy nagle przypomniałam sobie, że gdzieś, kiedyś, czytałam o największym paryskim targu używanymi książkami pod gołym niebem na ulicy Briancion w okolicach Parku Brassensa w 15-stce. Ale czy on rzeczywiście istnieje, czy też jest po prostu tworem mojej wyobraźni?  Spojrzałam na mapę-byłam niedaleko parku. Kilka przystanków tramwajem, kilka kroków ulicą Brancion i nagle niespodzianka! W dwóch pawilonach, przypominających pawilony Baltara (słynne Hale), chyba ze sto rozłożonych na powietrzu stoisk -tylko z książkami. Książki dla zbieraczy, białe kruki oprawione w piękne skórzane okładki i papierowe wydania kryminałów. Za kilka tysięcy i za jedno euro. Raj to słowo bardzo słabe na określenie tego co ujrzałam!

 Czy zdradzać z czym wróciłam do domu? Z bajecznie oprawionym zbiorem esejów „Z Niemiec” francuskojęzycznej intelektualistki spod Genewy, Madame de Stael, którą z Francji wypędził Napoleon, z biografią Serge’a Gainsburge’a, powieściami Zoli…Ale wróciłam też potężnie sfrustrowana, bo do rąk trafił mi cudowny album węgierskiego fotografa Brassaia „Graffiti” z przedmową Pabla Picassa, z 1961 roku, który niestety kosztował bagatela-350 euro, a sprzedawca nie chciał go odstąpić taniej. Trudno, w życiu, i jest to moja żelazna zasada, nie wolno nigdy niczego żałować, na pewno nadarzy się jeszcze niejedna okazja, ale tym, którzy szukają największego moim zdaniem targowiska starych książek w Paryżu-ulicę Brancion gorąco polecam. Pozostaje mi jeszcze odkryć tajemnicę tej ewidentnej francuskiej miłości do książek. Czy ktoś zna jej sekret?



niedziela, 13 maja 2012

Daniel Buren w Grand Palais

Na tegoroczne Monumenta, wystawy polegającej na oddaniu do dyspozycji znanego artysty bocznej nawy wystawowej Grand Palais wybrano Francuza, Daniela Burena i był to moim zdaniem strzał w dziesiątkę. 13 tys. 500 metrów kwadratowych powierzchni (no, może odrobinę mniej biorąc pod uwagę względy bezpieczeństwa) zostało zapełnione kołami w kolorach żółtym, zielonym, niebieskim i pomarańczowym utrzymywanymi na wysokości mniej więcej 2,5-3 m przez biało-czarne podpórki.

Sam środek tej gigantycznej i chyba najpiękniejszej paryskiej powierzchni wystawienniczej wypełniły lustra w kształcie kół, aby mogła się w nich odbijać zawieszona na 35 m wysokości kopuła, której co drugi element został pomalowany na niebiesko. Ja, która mam lęk wysokości po prostu bałam się na tym lustrze stanąć, gdyż odnosiłam wrażenie, jakbym miała pod sobą 35 metrową przepaść.

Dzieła Burena nie ma chyba nawet sensu oglądać w pochmurny dzień, bo po prostu cały efekt zostanie unicestwiony brakiem słońca. Ja miałam szczęście, że dziś słońce i chmury zmieniały się co kilka minut i gigantyczny, pokryty szkłem dach przepuszczał nagle ogromne ilości światła przez najpierw biało-niebieską strukturę szklanego dachu a później przez rozmaitych rozmiarów kolorowe koła zaprojektowane przez Burena.

Wrażenie było feeryczne. Gdy słońce chowało się za chmurami, wszyscy wyciągali głowy do góry, gdyż powierzchnia pod stopami była szara, betonowa, ale gdy tylko zaświeciło słońce, zaczynaliśmy się nurzać w ciepłym, kolorowym, bajkowym świetle. Wrażenie było niesamowite i oczywiście bardzo przyjemne. To się chyba nazywa chromoterapia, leczenie kolorowym światłem? Dość, że po godzinnym pobycie wśród kolorowych kół Burena wychodzimy na zewnątrz o wiele bardziej szczęśliwi. Kilka zdjęć „na gorąco” z dopiero co otwartej wystawy Monumenta 2012.


 Wyobraźcie sobe tylko, że gdy nie ma słońca, to zamiast kolorowych kół mamy pod nogami nagi, szary beton


Kolorowy las, po którym można spacerować, rozmawiać, fotografować...


Widok ogólny na całość wystawy Burena


Biało-niebieska kopuła hali wystawienniczej


 Widok z góry na kolorowe koła Burena



środa, 9 maja 2012

Przyjaciółka prezydenta


Bardzo elegancka, niezwykle skromna, potrafi oczarować. Od dwudziestu lat pracuje jako dziennikarka, sama wychowuje trzech nastoletnich  synów i ma za sobą dwa rozwody. Od kilku lat żyje w wolnym związku z obecnym prezydentem Francji, François Hollandem. Dodam może tylko, że na polityce zna się tak jak Monika Olejnik, no i co tu dużo ukrywać, jest przepiękną, spełnioną, szczęśliwą, 47-letnią kobietą. Nie kryję, że serce mi się w duszy ściska, że nie jest ona w związku… na przykład… z naszym prezydentem, bo co tu dużo mówić-pierwsza dama to wizytówka kraju. A nasza wizytówka…mimo ogromnej sympatii do naszej pani prezydentowej, gdy zaczynam o niej myśleć, to przyspieszam rytm mojego fitnesowego rowerka.

Valerie Trierweiler pochodzi z biednej rodziny, było ich w domu sześcioro, ojciec inwalida, matka-robotnica. Ale ambitna młoda dziewczyna dostaje się na Sorbonę, kończy prestiżowe nauki polityczne –myślę, że musiała się mocno przedzierać przez busz lepiej urodzonych, żeby ukończyć ten może najbardziej na Sorbonie renomowany kierunek studiów i otrzymać pracę jako dziennikarz polityczny w „Paris Matchu”.  Nie ukrywam-zaimponowała mi, bo udowodniła, że można samotnie wychowywać trójkę dzieci i kontynuować pracę jako dziennikarz. Chapeau bas!

Jako kobieta, która nie ma dziś zamiaru, nawet jako żona prezydenta piątej potęgi gospodarczej na świecie, rezygnować z własnej pracy zawodowej. „Mam na utrzymaniu trzech synów-mówi i nie widzę powodu dla którego mieliby być oni utrzymywani przez państwo ani przez François” (obecnego prezydenta) Nie chce się też przeprowadzić do pałacu Elizejskiego-o czym marzy chyba niejedna kobieta. Nowy prezydent chciałby pozostać w zajmowanym z nią jak dotąd mieszkaniu.

Sama robi zakupy, a pomiędzy wiecami wyborczymi samodzielnie, jak twierdzi, wypełniała pralkę i gotowała synom jedzenie. O tyle, o ile moment, gdy zdecydowali się być razem (ona była mężatką a on w związku z Segolene Royal) zaklasyfikować można jako miłość od pierwszego wejrzenia, o tyle prawdą jest, że w okresie, w którym się poznali Holland nie był najbardziej popularną osobą we Francji, więcej, mało kto się nim w ogóle interesował,  a w 2007 roku, Partia Socjalistyczna zaproponowała jego żonę jako kandydatkę w wyborach prezydenckich, które zresztą przegrała. Od tego czasu „François” schudł dziesięć kilo i na dobrą sprawę, chyba dla wszystkich jest to oczywiste, że to właśnie ona stoi za jego nowymi sukcesami.

Ponoć na mityngach wyborczych spotykane kobiety błagały ją, aby nie porzucała pracy, to jest to dla nich ważne, dla wizerunku francuskich kobiet. Ale chyba nawet nie miała takiego zamiaru.

Jedynym problemem stał się protokół.  Jako kto ma występować na licznych międzynarodowych konferencjach i szczytach? Żona, przyjaciółka, konkubina-jaki nadać jej tytuł. Ponoć ona sama nie podjęła jeszcze decyzji. I czy będzie mogła, nie rezygnując z pracy zawodowej w nich uczestniczyć. Ponoć tylko Anglicy nie mają z tym problemu, gdyż termin „spouse” obejmuje wszystkie towarzyszące nam osoby, hetero lub homo, bez znaczenia. Ponoć jedynym miejscem, do którego nie będzie się mogła udać jest Watykan, gdyż jako nieślubna „przyjaciółka” prezydenta Francji byłaby tam bardzo źle widziana.

Francuzi chyba polubią swoją nową pierwsza damę, za niebywałą skromność, za elegancję, niezależność…a ponieważ mam chyba dla niej dużo sympatii, to  postanowiłam poświęcić tej nietuzinkowej-moim zdaniem- kobiecie, tych kilka zdań.

sobota, 5 maja 2012

Wybory...

Jutro ostatecznie zapadnie decyzja jaki kolor przybierze Francja na najbliższe pięć lat...Już wiadomo, że nie będzie to, przynajmniej na razie, kolor czarny a więc? Wracając ze spaceru po Buttes-aux-Cailles spostrzegłam plakatowy komentarz do ulicy Nadziei...autor: Jef Aerosol.




Yves Saint Laurent i kostiumy teatru kabuki



Gdyby nie fascynacja pary Pierre Berger-Yves Saint Laurent japońskim teatrem, to pewnie nigdy nie zobaczylibyśmy tej unikalnej wystawy. Pierre Berger, wieloletni przyjaciel Laurenta, sprowadził właśnie do Paryża trzydzieści kostiumów teatralnych z kolekcji Shochiku używanych do dziś w teatrze Kabuki i pokazuje je w ich wspólnej Fundacji.

 Jak twierdzi Pierre Berger, spotkanie z kabuki to  była miłość od pierwszego wejrzenia, a miało to miejsce  po raz pierwszy pięćdziesiąt lat temu, podczas jego pierwszej podróży do Japonii. Szok był natychmiastowy: sala, wejście aktorów w sam środek publiczności, zielona kurtyna, która otwierała się na muzyków, tak charakterystycznych dla tej formy teatru i wreszcie aktorzy-majestatyczni w swoich barokowych, oszałamiających oczy kostiumach. W przedstawieniu brali udział tylko mężczyźni, tak jak u Szekspira. Paradoksalnie, oba teatry narodziły się mniej więcej w tym samym czasie. I publiczność pudełkami bendo dająca znać, że przedstawienie się podoba, publiczność, która w teatrze spędzała na kabuki nawet cały dzień.
Podczas wspólnego pobytu w Japonii Pierre Berger zabrał na ten teatr Yves Saint Laurenta- on też dał się uwieść. Odtąd, ponoć za każdym razem gdy odwiedzali razem Japonię, nie mogło się obyć bez podziwiania kabuki.

 Wystawie imponujących kostiumów towarzyszy również prezentacja rekwizytów teatralnych, używanych podczas przedstawień. I bardzo duża ilość przepięknych japońskich wydruków. 

Nie będę się zagłębiała ani w opowieść o teatrze kabuki, ani o samych kostiumach. Poświęcono tej formie teatru japońskiego już bibliotekę, ale wspominam, bo jest to pierwsza,  na taką skalę, wystawa poświęcona teatrowi kabuki w Paryżu. Znakomitą filmową relację z pokazem kostiumów można tu obejrzeć na stronie internetowej Fundacji Yves Saint Laurent-Pierre Berger.

Teatr kabuki był wielkim źródłem inspiracji dla wielkich reformatorów teatru XX wieku. Z tradycji kabuki korzystali m.in. Piscator i Brecht, a do dziś Robert Wilson i Ariane Mnouchkine. Z okazji wystawy kostiumów, Fundacja zorganizowała z twórczynią "Teatru Słońca" konferencję, której fragmenty można obejrzeć  tu . Zainteresowanych kabuki i bunraku odsyłam również do znakomitego eseju  napisanego przez jednego z najlepszego polskich teatrologów, Jana Kota.

A wracając jeszcze na moment do Yves Saint Laurenta. Ciekawa jestem, czy inspirował się on materiałami, wzorami, formami kostiumów kabuki? Przed rokiem w Marrakeszu oglądałam wystawę poświęconą jego inspiracjami orientem. A co z Japonią?


środa, 2 maja 2012

Raj dla dzieci w "Japońskim ogrodzie"


Przez cały ubiegły tydzień lało, albo świeciło słońce. Z nieba toczyły się gęste potoki deszczu, a za chwilę niebo się rozjaśniało, zza chmur wyłaziło ciepłe, wiosenne słoneczko. Bitwę o niebieskie niebo wygrało wczoraj zdecydowanie słońce  przeganiając szare, deszczowe chmurzyska i pozostawiając, pewnie tylko dla ozdoby, malownicze, pierzyste obłoki. W takie dni, nie skusi nas już żadna książka ani kino. I tak jak wilka ciągnie do lasu, tak nas, do zieleni- na trawę i słońce.

Mieszkam dosłownie dziesięć minut spacerkiem od Lasku bulońskiego, ale zaglądam tam rzadko. Nadarzyła się więc znakomita okazja, tym bardziej, że pragnęłam zaspokoić swoją ciekawość i obejrzeć reklamowany już od kilku tygodni „ Japoński Ogród” utworzony w Ogrodzie Aklimatyzacyjnym.

Porte Maillot, przy którym znajduje się wejście do Lasku jest potężnych rozmiarów węzłem komunikacyjnym, stąd zjeżdża się na obwodnicę, w stronę centrum miasta, do Łuku Triumfalnego i nawet trudno sobie wyobrazić, że dosłownie dwa kroki w głąb, może znajdować się prawdziwa oaza spokoju. Przy wejściu do Lasku Bulońskiego od strony Porte Maillot stoją kasy biletowe. W ciepłe dni, takie jak wczoraj stoi przed nimi dość sporych rozmiarów kolejka i odnosi się wrażenie, że znalazły się w niej wszystkie młode paryskie rodziny, które los i natura obdarzyła bardzo licznym potomstwem. Jest ich co niemiara! Przytupują, podśpiewują, jazgoczą bez chwili spokoju, i niecierpliwą się w kolejce na wycieczkę zabytkowym „małym pociągiem” i na wszystkie atrakcje, które  czekają je w Ogrodzie Aklimatyzacyjnym…

Nadjeżdża lilipucich rozmiarów pociąg, wagoniki napełniają się dzieciakami, robi się powoli tłoczno. Ten przeuroczy pociąg ma swoją bardzo długą, sięgającą drugiej połowy XIX wieku historię. Został wymyślony przez francuskiego inżyniera Paula Decauville’a, który jak wieść niesie, skonstruował ten dwuszynowy pojazd, aby przewozić ze swojej fermy buraki cukrowe. Ponad 130 lat temu zrobił nim furorę na wystawie światowej i został zakupiony na potrzeby Lasku Bulońskiego.                                                             

Miniaturową kolejką wjeżdża się do Ogrodu Aklimatyzacyjnego triumfująco. Po pierwsze , przygląda nam się z zazdrością w oczach dziki tłum stojący wokół ogrodzenia i czekający w kolejce po bilety. My już je mamy w kieszeni. Wysiadamy w samym środku japońskiego miasteczka, które wygląda rzeczywiście imponująco. Przypomina on po trosze jarmark pod gołym niebie, wzdłuż ścieżek stoją gęsto ustawione stragany z japońskimi produktami, mnożą się bary i restauracje z japońską kuchnią. W głębi widać scenę, z której dochodzi do nas śpiew i japońska muzyka, przemykamy się pomiędzy atelier, w których młode japonki przymierzają kimona a dzieci szukają dla siebie robionych z delikatnego pergaminu dmuchanych zabawek. Nie brakuje też gigantycznych rozmiarów japońskich marionetek, które defilują wzdłuż głównej alei.







Ogród Aklimatyzacyjny to jednak przede wszystkim tysiące atrakcji dla dzieci, rodzaj wesołego miasteczka i ogrodu zoologicznego z bardzo, bardzo długą, nie zawsze różową przeszłością. Tak naprawdę ogród założony został z myślą o pokazywaniu w nim wszelkiego rodzaju zwierząt egzotycznych (czy stąd pochodzi nazwa?), trzymano w nim żyrafy, słonie, antylopy, niedźwiedzie  i wiele innych unikalnych okazów. Podziwiały je wówczas takie sławy jak Dumas, Offenbach, Berlioz czy Gautier. Czarne dni Ogrodu nastały w okresie oblężenia Paryża w 1870 roku. Gdy sami mieszkańcy miasta musieli się żywić szczurami i kotami, nie było mowy, aby było czym wykarmić  zwierzęta egzotyczne. Wówczas odstrzelone zostały między innymi największe atrakcje, dwa słonie, Castor i Pollux, które wylądowały niedługo później na stole najlepszej paryskiej restauracji.

Tym razem największe emocje  wzbudza potężnych rozmiarów niedźwiedź oraz niezliczona ilość ptactwa, brodzącego w przepływającym po ogrodzie strumyku. No i niezliczona ilość zjeżdżalni, elektrycznych kolejek, trampolin…oraz spacery na plecach wielbłąda.


Polecam Ogród Aklimatyzacyjny wszystkim odwiedzającym Paryż z maluchami a zainteresowanym Japonią, jeszcze do 8 maja –obejrzeniem „Japońskiego Ogrodu”-najlepiej w piękny słoneczny dzień!


Udało mi się również dowiedzieć jak po japońsku pisze się 
"Holly":