foto

foto

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Najpiękniejsze zdjęcia Marylin Monroe należą do nas!


Historia jest tak niesamowita, że aż trudno w nią uwierzyć! Otóż kolekcja najpiękniejszych zdjęć Marilyn Monroe znalazła się na początku lipca tego roku, własność polskiego ministerstwa Finansów, w Warszawie. I kilkadziesiąt tych zdjęć jest obecnie wystawionych w galerii warszawskiego Związku Artystów Fotografików na Placu Zamkowym.  Absolutne skarby!

A jak wpadłam na ten trop? Zupełnie przypadkowo. Przez kilka dni przebywałam w Warszawie dzieląc czas pomiędzy rodzinę, przyjaciół, Czułego barbarzyńcę (księgarnia na Dobrej) i nowo poznanych kompletnie zakręconych pasjonatów starych technik fotograficznych, którzy rozpostarli swoją zaimprowizowaną pracownię w plenerze na tyłach ulicy Freta. Oczywiście, skoro byłam już na Starym Mieście, to trudno mi było nie zajrzeć do fotograficznej świątyni Warszawy czyli ZPAFu. Wchodzę i aż mi dech odebrało! Niezwykłe, oryginalne, półprywatne zdjęcia Marylin Monroe na ścianach, każde warte fortunę, zrobione przez jej przyjaciela i fotografia Miltona Greena! Przechadzam się po pustych salach, a przecież, tak sobie myślę, gdyby te zdjęcia wystawić w Paryżu, to waliły by na nie tłumy. Ale w Warszawie jakoś nikt widać tą wystawą się nie interesuje… do tego bezpłatna…a katalog ze zdjęciami Marylin też prawie za darmo…Próbowałam opowiedzieć o tej niezwykłej wystawie kilku znajomym, ale jakoś nie udało mi się wzbudzić w nikim większego zainteresowania.




Gdy dotarłam wczoraj do domu w Paryżu, czekały na mnie stosy prasy, i przeglądając szybko kolejne numery Le Figaro, natrafiłam w numerze sprzed trzech dni na korespondencję z Warszawy dotyczącą oglądanej przeze mnie w Warszawie wystawy  zatytułowaną „Nieznane i zaskakujące zdjęcia Marylin w Warszawie” i o mało nie spadłam z krzesła…Otóż okazuje się, że one są nasze! Że przez zupełny przypadek państwo polskie stało się właścicielem 3800 kliszy słynnego fotografa Miltona Greena z których 40 proc. poświęconych jest właśnie Marylin. Nie muszę chyba mówić jaki skarb znalazł się w naszych rękach…


Jak doszło do tego, że staliśmy się właścicielami tak prestiżowej kolekcji? Wedle Le Figaro, w 1995 roku ich właściciel, Dino Matingas, biznesman i kolekcjoner grecki przekazał je FOZZ-owi na spłacenie długów zaciągniętych wobec tej instytucji, należącej do polskiego ministerstwa finansów i mającego wówczas swoją siedzibę w Nowym Jorku. Ale FOZZ kilka lat później zbankrutował i kolekcja Miltona Greena zapomniana przez świat i ludzi spoczęła w kartonach w wynajmowanej za 1600 dolarów miesięcznie sali. Nikt nie wie, nawet sam syn Miltona, w jaki sposób Matingas wszedł w posiadanie negatywów.


W 2006 roku wartość tej kolekcji była oceniana na 680 tys. dolarów. Polskie ministerstwo finansów zamierzało je wyprzedać, ale zmieniło zdanie, chyba uświadamiając sobie, jakie skarby posiada. Ponoć kolekcję postanowiło już zakupić muzeum w Szwajcarii i kilkudziesięciu kolekcjonerów prywatnych pytało o nią kuratora wystawy, panią Wolską. Według Le Figaro, kolekcja jest obiektem konfliktu pomiędzy ministerstwem finansów, które najchętniej by się jej pozbyło a ministerstwem kultury, które chciałoby ją zachować. Ponoć decyzja ma zapaść za kilka dni…

Siedziałam podczas mojego pobytu w Warszawie  z przyjacielem, który właśnie powrócił z Berlina i zachwycał się tamtejszymi zbiorami, w Alejach Ujazdowskich i rozmawialiśmy o wyjątkowej biedzie naszych muzeów, w których, co tu się oszukiwać, nie bardzo jest co pokazywać w porównaniu z innymi miastami europejskimi. No cóż, taka historia, kto mógł, kiedy mógł, to grabił, przez wieki…Ponoć pomnik Stanisława Augusta Poniatowskiego zdobił ogródek jednego z rosyjskich gubernatorów Warszawy.

A tu nagle spada nam jakby z nieba taki skarb! Uważam, że kolekcja Miltona Greena mogłaby stać się największą ozdobą któregokolwiek z naszych muzeów i nie wolno jej się pozbywać. Byłby to wielki grzech!

Natomiast jeśli ktoś będzie w Warszawie, to jeszcze do 7 września musi koniecznie obejrzeć kolekcję najpiękniejszych zdjęć Marylin Monroe, ikony XX wieku autorstwa Miltona Greena-zanim polskie ministerstwo ich nie rozproszy i nie sprzeda na pokrycie kosztów, na przykład budowy metra…
 P.S. Wszystkie pokazane przez mnie zdjęcia są autorstwa Miltona Greena i zostały przeze mnie "pożyczone" na potrzeby czytelników niniejszego bloga...Oddam wkrótce!

środa, 15 sierpnia 2012

Dla amatorów staroci… Paryż to miasto skarbów!


Tak wygląda wejście do "Neptuna"

Kiedyś dawno temu kupiłam  opasłą księgę  „Paryskie wnętrza” Lisy Lovatt-Smith (mam ją nadal!) Z namaszczeniem przewracałam kartki tej księgi, przyglądając się niezwykle starannie zaaranżowanym wnętrzom, pełnych tajemniczych, starych mebli, najdziwniejszych bibelotów, starej porcelany i szkła. Były to  przede wszystkim zdjęcia mieszkań urządzonych przez aktorów (Isabelle Adjani!), znanych architektów , projektantów mody, modelek (Ines de Fresange!) ale też dekoratorów wnętrz i zbieraczy staroci. Oryginalnie zaprojektowane lofty sąsiadowały z zagraconymi po sufit poddaszami, pełnymi przedmiotów, których nigdy nie spotkacie w zwyczajnych sklepach. Ale najciekawsze były podpisy pod zdjęciami, gdy mieszkańcy tych cudownych wnętrz opowiadali  w jaki sposób „zdobyli” wszystkie te urocze przedmioty. Najczęściej padało wówczas owo magiczne w języku francuskim słowo „chiner” co kiedyś oznaczało otrzymywać za darmo, a dziś wyszukać wartościową rzecz za niewielką cenę.

O książce tej, paryskich wnętrzach i „chinowaniu” przypomniałam sobie natrafiając zupełnie przypadkowo ( w poszukiwaniu biblioteczki!) na raj dla amatorów staroci. Oczywiście pełno w Paryżu pchlich targów, w Saint-Ouen i Vanves (ale drogo!), koło targu Alligre (tanio i dużo oryginalnych rzeczy), w wioskach antywariuszy (Village Suisse i Saint Paul- można czasem coś znaleźć) ale tak naprawdę, jak dotąd najlepszym adresem wydawały mi się być targi uliczne. Oto adres, pod którym codziennie można się dowiedzieć gdzie się odbywają na terenie nie tylko Paryża, ale całej Francji wszelkiego rodzaj „czyszczenia strychów, salony antykwariuszy i targi, na których można znaleźć piękne starocie:  http://vide-greniers.org

Ale tym niecodziennym rajem, który odkryłam przed dwoma dniami okazał się „ Neptun” w Montreuil. Jest to organizacja charytatywna, która udziela pomocy osobom jej potrzebującym, wydaje 350 posiłków dziennie, ale oprócz tego prowadzi sprzedaż mebli, książek, sprzętu gospodarstwa domowego, staroci, płyt i wszelkiego rodzaju bibelotów. Skąd to wszystko bierze? Otóż opróżniając paryskie mieszkania –po przeprowadzce, zmianie właściciela, spadku. Można więc znaleźć naprawdę perełki. Najbardziej zaskakuje jednak niezwykły gust i talent  w prezentacji…Zresztą zobaczcie sami, bo aż trudno w to uwierzyć…Ja oniemiałam! W tym „sklepie” zaopatrują się paryscy handlarze starociami, filmowcy szukający kostiumów z epoki, amatorzy „vintage” i tacy jak ja, amatorzy pięknych starych wnętrz…







 Polecam!
Adres: Neptune, 32, bd Paul Vaillant Couturier, 93100 Montreuil, metro Mairie de Montreuil,

piątek, 10 sierpnia 2012

François Villon i jego zagadkowy wielbiciel


Opowiastka, którą mam nieposkromioną ochotę się podzielić, tylko pozornie nie ma nic wspólnego z Francją i Paryżem. Po pierwsze sam Villon był Paryżaninem, a po drugie, bohater tej opowieści wyraźnie jest zainspirowany duchem Oświecenia. A kto ukrywa się pod "profesorem"? Konia z rzędem temu kto zgadnie!

Pewien znamienity  profesor literatury francuskiej postanowił uczcić 500-lecie urodzin francuskiego, średniowiecznego poety Villona serią odczytów. I wszystko byłoby dobrze, udało mu się „zwilonizować” 24 miasta, i niektóre nawet dwukrotnie, ale kłopoty naszego mówcy rozpoczęły się w silnie katolickim mieście Toruń. Odczyt miał się odbyć w sali teatralnej, gdy nadeszła depesza, że zostaje odwołany a dyrektorowi teatru zagrożono nawet zdemolowaniem sceny, jeśli wpuści naszego mówcę na scenę.

Podobnie sprawa miała się w Gdyni. Nasz profesor na stacji kolejowej kupił miejscową gazetę i co w niej przeczytał? Że „wróg kościoła jest w Gdyni”(to o nim!) Ale odczyt się odbył. Ale następnego dnia „Goniec Pomorski” poinformował: „społeczeństwo katolickie powinno zwrócić uwagę na występy tego znanego wroga religii katolickiej”…Następne miasto, Włocławek wita go tytułem w prasie „W obronie godności naszego miasta” a w artykule jest mowa o tym, że „rzecz ciekawa, kto w naszym mieście odczuwa potrzebę tej niewybrednej strawy, jakiej dostarcza umysł godnego współczucia człowieka. Jedno wiadomo, że ogół zdrowo myślących obywateli naszego miasta jeszcze tak nisko nie upadł, by dla zaspokojenia swych potrzeb kulturalnych miał słuchać ludzi, których zainteresowania nie wychodzą poza wąski zakres spraw seksualnych…Nie współdziałajmy z tymi, co dokonują moralnego rozbioru Polski”-pisze włocławska gazeta.

Po Włocławku przychodzi kolej na Płock ale i tam odczyt o francuskim poecie źle jest widziany. „Doszło do naszej wiadomości, że (i tu pada nazwisko naszego profesora)ma wygłosić w Płocku odczyt, „ze względu na całokształt jego działalności, która godzi w istotne zasady moralności chrześcijańskiej, mamy głębokie przeświadczenie, że wszyscy, którzy czują i myślą po katolicku nie wezmą udziału w zapowiedzianym odczycie”. Podpisali proboszczowie wszystkich parafii Płocka…Ale proboszczowie nie tylko podpisują petycję, ale prowadzą również intensywną agitację z ambony. Co daje bardzo konkretne rezultaty, bo jak wynika z relacji profesora, powtarzano sobie, że ksiądz nie da rozgrzeszenia temu, kto pójdzie na „wiec” zorganizowany przez antychrysta (chodziło o odczyt o Villonie!) „W niedużym mieście, gdzie każdego widzą i każdego znają, mało kto ma ochotę dostać się na czarną listę Czarnej Ręki.” 

A tak oto nasz specjalista od Villona wraca do Warszawy i w domu odkrywa listy, listy -jak pisze- pełne zgrzytów zębami i strachu przed „okupantem”. „Ludzie boją się utraty chleba, represji, zemsty. Ucisk, w małych zwłaszcza środowiskach jest straszliwy. Tam nie można nawet być neutralnym, trzeba być karnym szeregowcem w kadrach świętoszkarstwa, patrzyć bez mrugnięcia okiem na ogłupianie, łupiestwo, cynizm tyjący kosztem skrajnej nędzy, na zuchwałą brutalność czarnych wielkorządców”. Pisze mu ktoś ze Sląska że „ sprawa mieszania się kleru do wszystkiego ma odrębny i niespotykany gdzie indziej charakter. Ta tłusta czerwona łapa, wyciągnięta z czarnej sutanny gnębi najmniejszy przejaw myśli…”

Profesor komentuje: „Od dziecka każdy musi być wpisany do bractwa. Najpierw do Stowarzyszenia Dzieciątka Jezus, wyciskającego z dzieci-jak dzisiaj-bezrobotnych przeważnie nędzarzy znaczne kwoty na „Murzynka” w Afryce. Starsi, to Stowarzyszenie Młodzieży. Oczywiście składki. Dziewczęta po dziesięć tworzą „różę”. Jedenasta już szuka towarzyszek do nowej „róży” a każda „róża” musi przynajmniej raz do roku dać na mszę za członkinie. Prócz tego inne związki młodzieży. Straż Honorowa, tercjarze, sztandary, kwesty, pielgrzymki, nie kończące się nigdy „odnowienia kościoła”. Składki, składki. Starsi-na przeróżne Bractwa Mężów i Żon Katolickich, Czcicieli Oblicza Pana Jezusa. Najstarsze baby-to Arcybractwo Matek. I znów składki, składki aż do ostatniego tchu.”

„Ale-pisze profesor- największy terror połączony jest z obrzędem kolędy. Cóż za uroczystość, cóż za aparat, i w rezultacie do jakiego celu! Ksiądz obchodzi domy w asyście kościelnych, organistów, zelatorów. Drzwi domów muszą być na oścież otwarte. Na stole ma być krzyż i jarzące się świece-obok pisma kościelne i religijne. Gdyby ktoś nie daj Boże –musiał wyjechać, ma zostawić pieniądze dla księdza u gospodarza. Tymi i innymi sposobami, tam gdzie komornik nie znajdzie nic, poborcy w sutannie wyciskają z największej biedoty miliony”…(…) Kontrast bogactwa kleru z nędzą jego podatników jest przerażający. A życie duchowe, umysłowe w tej atmosferze fałszu, ucisku, ciemnoty, szpiegostwa, denuncjacji?

I już tak na zakończenie, nasz profesor, którego odczyt o Villonie został zakłócony interwencjami kleru pisze: „ katolicyzm w Polsce jest zaledwie 20 proc. religią a w 80 proc. przemysłem, znakomicie zorganizowanym przedsięwzięciem finansowym. Aparat działa z drapieżną precyzją, ale zarazem z poczuciem, że wszystko wspiera się na ciemnocie i na zastraszeniu i że wystarczyłoby trochę światła i powietrza, aby podciąć ten przemysł, uprawiany w mroku i zaduchu.”

Wspaniałe, nieprawdaż?  A jakie aktualne! Czy ktoś zgadnie kto i kiedy napisał te słowa?


środa, 8 sierpnia 2012

Aktor na świeczniku czyli Awinion „OFF”


Obiecałam, że jeszcze napiszę o teatralnym „OFF-ie” i słowa muszę dotrzymać, bowiem w przeciwieństwie do programu oficjalnego, w którym dominują mniej lub bardziej udane eksperymenty, gdzie reżyserzy mają swoje „wizje” i popisują się rozbuchaną wyobraźnią, „OFF” ze swoimi 1200 kameralnymi przedstawieniami jest o wiele bardziej skromny, opiera się na tekstach pisanych albo przez samych aktorów albo należących już do klasyki dramatu (nie trzeba płacić za prawa aktorskie!) i jest, co tu dużo mówić wielkim teatralnym targowiskiem. Bo jeśli przedstawienie się spodoba, jeśli chwyci, to ma się zapewnioną pracę przez cały następny sezon, bowiem oprócz zwyczajnej publiczności, która głosuje kupując bilety, krążą po całym mieście profesjonaliści: prasa, ale przede wszystkim dyrektorzy teatrów, teatralni operatorzy, organizujący objazdy po Francji, słowem ci, od których zależy przyszłość i kariera, młodych artystów. Oni też są alfą i omegą, ci stali bywalcy festiwalu,  gdzie wynaleźć prawdziwą perełkę… Toteż, gdy przy stole podczas obiadu w jednej z przeuroczych restauracyjek Awinionu nawiązała się rozmowa z jedną  z takich kompetentnych osób na temat tego, co należy koniecznie zobaczyć i gdy zapytana, odpowiedziałam, że jestem z Polski, natychmiast usłyszałam, że muszę koniecznie, absolutnie zobaczyć spektakl noszący tajemniczy tytuł  „23F, od strony okna”…  I mieli rację…to była perełka!
Piękna, młoda, mieszkająca w Sofii Bułgarka Cwetelina, studentka wydziału aktorskiego zarabia na studia pracując dla agencji reklamowej. Ta agencja zatrudnia jako fotografa pięknego młodego Francuza o imieniu Sylvain. Czy mam opowiadać dalej? Historię opartą na autentycznych wydarzeniach cudownie opowiedziała Cwetelina czyli Mira Simova. Opowiedziała  tak naprawdę i z wielkim talentem swoją własną historię, doświadczenie stereotypów, absurdalnych schematów i fałszywych wyobrażeń, jakie mają Francuzi o ludziach z krajów Europy Wschodniej, historię o tym, jak ciężko się przebić, pozostać w zawodzie, dać się docenić, jeśli nie jest się „stąd” i do tego daleko nam do perfekcyjnej znajomości języka Woltera. Jeśli ten spektakl trafi kiedykolwiek do Paryża, to na pewno dam znać…



Co jeszcze odkryłam na OFFi-e? Dzięki przedstawieniu "Włoszka", znakomitego dramaturga Erica Assousa, którego wcześniej nie znałam, poznałam młodą, znakomicie się zapowiadającą aktorkę Astrid de Saint-Exupery. Ale o czym opowiada tekst? Otóż dramaturga i reżysera teatralnego porzuciła narzeczona. I biedak próbuje się jakoś ratować pisząc o całej tej historii tekst. Więcej, angażuje do zagrania tego tekstu młodą aktorkę, wyszukaną na Internecie. Spotykają się  u niego w domu, a on jest jednocześnie autorem, reżyserem i aktorem grającym…no właśnie… własny dramat. Astrid gra w tej sztuce trzy postaci, aktorkę, która przychodzi do pracy, dziewczynę nieszczęśliwego autora i swoją rolę, ale w tekście sztuki, co wymaga niemałego rzemiosła aktorskiego.



Wspomnę może, o jeszcze jednym przedstawieniu. O przywiezionej do Awinionu z Warszawy inscenizacji „ Wariata i zakonnicy” Teatru Drugiej Strefy. Sztuka Witkiewicza została bardzo dzielnie  zagrana przez młodych aktorów prawie w całości po francusku. Tekst na pewno trudny, ale chylę czoła przed dyrektorem warszawskiego teatru, Sylwestrem Biragą, który nie obawiając się konkurencji, na własny koszt, ponieważ prowadzi teatr prywatny, zdobył się na odwagę i przedstawił francuskiej publiczności bardzo pięknie wyreżyserowany tekst Witkacego.
Nie jestem w stanie wymienić wszystkich przedstawień, które zobaczyłam w Awinionie. Wymienię tylko kilka z nich. Widziałam bardzo piękny spektakl oparty na tekście bardzo znanego we Francji dramaturga kanadyjskiego  Wajdi Mouawada, „Pacamombo” o dziewięcioletniej dziewczynce, wychowywanej przez babcię, która po jej śmierci ukrywa się z nią i wiernym psem w podziemiach domu. Podobał mi się tekst oparty na listach miłosnych George Sand i Prospera Merimee napisany przez Gerarda Savoisien-był to sukces ubiegłorocznego festiwalu.



 Dużą popularnością cieszył się Dario Fo i przedstawienia oparte na tekstach Simone de Beauvoir-zliczyłam aż trzy! Widziałam jedno z nich.  Dałam się namówić na obejrzenie trudnego, smutnego przedstawienia, opartego na pamiętnikach kobiet, które przeżyły obozy koncentracyjne  i na historię dzisiejszej  Medei, którą się lapiduje, ponieważ pokochała innego…
Pędząc z przedstawienia na przedstawienie spędziłam tydzień w Awinionie, i to było zdecydowanie za krótko, aby zrealizować cały mój plan. Ale czas mija na szczęście szybko! Do następnego roku!