„Proszę spojrzeć, w tamtym domu mieszka Angela
Merkel”-odezwał się de mnie niespodziewanie starszy pan, gdy w ubiegłą sobotę spacerowałam nad brzegiem Sprewy- prawdopodobnie słysząc język francuski. „U was jest ona przecież ostatnio dość popularna, nieprawdaż?”-zapytał, czyniąc
aluzję do popularności Angeli Merkel nad Sekwaną, gdy ostatnio dzielnie stanęła obok swego francuskiego sojusznika w wyborczym programie telewizyjnym.
Pod domem
pani kanclerz, (to skromne mieszkanie-na zdjęciu z balkonem) nie dostrzegłam żadnej nadzwyczajnej ochrony, żadnych metalowych barier, a jedynie dwóch bardzo dyskretnie przechadzających się policjantów. Można było odnieść wrażenie, że pani Merkel niepotrzebna jest do życia i rządzenia pompa towarzysząca
francuskim politykom. „Francja –to monarchia, republikańska, ale monarchia” –podkreślił
nasz znajomy francuski dyplomata, który gościł nas w ten weekend nad Sprewą. Monarchia jednak od jakiegoś czasu przygląda się uważnie dokonaniom swoich północno-wschodnich sąsiadów: zazdrości, idealizuje, chce naśladować.
Jacy więc są ci wyidealizowani z paryskiej perspektywy sąsiedzi Francji? Próbowałam tego dociec obserwując uważnie życie toczące się na berlińskich bulwarach i wygląda na to, że Berlińczycy przywiązują znacznie większaą wagę do ekologii, alternatywy, zdrowego życia. I nie myślę tu tylko o elektrowniach
jądrowych, które pani Merkel zamyka a pan Sarkozy rozwija, ale o takim
codziennym, widocznym nawet gołym okiem codziennym życiu..
Nie przypadkowo trafiłam również na sporych rozmiarów biologiczny targ (w Prenzlauer Berg), gdzie bez ograniczeń promowane było zdrowe, ekologiczne ubieranie dzieci( pełno odzieży wyprodukowanej własnym
sumptem, kolorowych skarpetek, fartuszków), ale i żywności, począwszy od
ciemnego chleba przez najrozmaitsze gatunki miodów konfitur i dań.
Natknęłam się również na sklepy z przedmiotami z recyklingu i nawet
skusiłam się na tę oto torebkę, zrobioną ze ….sprzętu strażackiego. Pokazuję ją ze względów
li tylko ilustracyjnych(nie promocyjnych) Torebka nie była może najtańsza, ale za to... żaroodporna. To tylko jeden z tysięcy pochodzących z recyklingu przedmiotów sprzedawanych w Berlinie.
Dotarliśmy również poza miasto na sporych rozmiarów i chyba dość chętnie uczęszczany pchli trag. Raj dla wszystkich zbieraczy staroci, a szczególnie starych winyli(po 2 euro). Nie był to ten pchli targ jaki znam z paryskiego St. Ouen z astronomicznymi cenami wywindowanymi na pożytek turystów, ale bardzo tani i dobrze zaopatrzony second hand, dla wszystkich.
Stołowałam
się przez te dwa dni w uroczych, nastrojowych barach i
restauracyjkach, podjadając miejscowe specjały (kiełbasa z curry), golonkę i
wątróbki. Berlińska kuchnia chyba trochę zbliżona jest do naszej, nawet w jakiejś karcie znalazłam
coś, co się nazywa swojsko „klopsy (wiem, wiem, to pewnie słowo niemieckie...).
W niedzielny poranek na berlińskiej ulicy odczuwało się jakiś nieznany mi spokój, tak jakby miasto się nie
spieszyło, żyjąc bez tego biegu typowego dla wielkich miast Europy. Potwierdzam
wszystkie dobre słowa, które na temat tego miasta usłyszałam. Chyba pięknie się
tam żyje i zielono. Przynajmniej z perspektywy jednego, uroczego weekendu. Good bye Berlin!