foto

foto

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Hałas, nagość, okrucieństwo, kreacja - Triennale 2012 w Palais de Tokyo




Potężny tłum rozpycha się, aby stanąć jak najbliżej barierki. Na betonowej podłodze na wpół goły perkusista wali z całej siły w swój instrument, w przerwach wspomaga go drugi, też z gołym torsem, biegając po scenie z rodzajem opakowanej w biały karton gitary. Obaj mają na głowie czarne czapeczki używane przez terrorystów. Performance nosi nazwę „BNNT Sound Bombing”. Huk jest tak straszny, że rozchodzi się po czterech piętrach monumentalnych rozmiarów budynku. Niektórzy, nie wytrzymując hałasu, wciskają sobie w uszy palce. To polski artysta, Konrad Smoleński, który swoim performancem otworzył prestiżowe paryskie triennale. Z hukiem. Dosłownie i w przenośni. Na początku jesteśmy ogłuszeni hałasem, ale stopniowo rytm perkusji bierze nas w posiadanie, cała przestrzeń zaczyna drżeć w tym samym rytmie, stajemy się elementem przestrzeni zjednoczonym muzyką...Jakaś para zaczyna tańczyć.
Ale nie był  to jedyny polski artysta zaproszony do Palais de Tokyo na Triennale 2012 „Intensywna bliskość”, które oficjalnie otwarte zostało 20 kwietnia w Paryżu. Zaproszeni zostali również: Aneta Grzeszykowska, Ewa Partum oraz Teresa Tyszkiewicz. To tym razem  wielce znacząca  obecność polskich artystów na tak prestiżowej wystawie w Paryżu.
 Prace Ewy Partum

Palais de Tokyo widział każdy, kto choć raz spacerował brzegami Sekwany. Zbudowana w 1937 roku na potrzeby sztuki czterokondygnacyjna, przeszklona, monumentalna konstrukcja w stylu Art Deco nie miała jednak ostatnimi laty szczęścia do dyrektorów. Do tego ewidentnie wymagała remontu. Tym nowym Pigmalionem Pałacu Tokyo ma być Jean de Loisy (kurator trwającej obecnie znakomitej ekspozycji „Mistrzowie nieporządku” w Quai Branly-napiszę o niej przy innej okazji), mianowany w czerwcu ubiegłego roku na stanowisko dyrektora .

Przestrzeń to niezwykła, ogromna, pełna światła, przestrzenna- 22 tys. metrów to niemało. Chciałoby się, żeby choć połowa takiej przestrzeni została kiedyś u nas przeznaczona dla współczesnych polskich twórców. Nie wiem, czy jest to zamiar architektów, czy też brak funduszy, ale mury pozostawione w stanie surowym, żadnych tynków, żadnych wygładzeń a wręcz odwrotnie, można było dojrzeć wystające metalowe, zardzewiałe druty, jeszcze z 1937 roku, gdy stawiano Palais de Tokyo.

Nowa przestrzeń otwarta przez parę francuskich architektów ma być obszarem wolnej kreacji. Zanosi się na to, że  w porównaniu z Palais de Tokyo, centrum Pompidou będzie to starą, przestarzałą, pachnąca naftaliną instytucją.

Zanim napiszę o Triennale 2012, kilka zdań o „wstępie do otwarcia”, czyli 30-sto godzinnym happeningu, który odbył się przed tygodniem. To miał być taki przedsmak tego, co zapowiadano na Triennale. Było więc sporo zupełnie szalonych pomysłów artystycznych. Wymienię może kilka z nich- najbardziej znamiennych: Trzymająca nas w napięciu monstrualna drewniana konstrukcja montowana „ na żywo”,  na naszych oczach przez Claude’a Cattelaine’a z drewnianych belek, gigantyczne rally zbudowane z płyt winylowych, po których można było przesuwać elektrycznego karta wydobywającego z jazdy po płytach kosmiczne dźwięki, 



















czy też performance „Contrawork”-podczas którego śpiewacy operowi interpretowali śpiewne mowy pogrzebowe na cześć rozkładanego na części pierwsze samochodu (totalnie surrealistyczne). Innym przykładem wizjonerskiej kreacji była Dolce Vita-żywe obrazy czyli taniec ze szkieletami interpretowany przez studentów historii sztuki (coś pomiędzy barokiem, karnawałem i tańcem makabrycznym).



Ale eksplozją kreatywności okazało się dopiero otwarte przedwczoraj Triennale. O performansie Konrada Smoleńskiego wspomniałam na wstępie, pozostali polscy artyści przedstawili może troszkę mniej spektakularne  prace: znana i obecna na wielu wystawach międzynarodowych Ewa Partum pokazała tłum warszawskiej ulicy z lat 70-tych w który miesza się sylwetka nagiej kobiety. Aneta Grzeszykowska pokazała eksperymentalne wideo którego tematem było działające osobno elementy ludzkiego ciała.

Nie przypadkiem prace tych dwóch artystek znalazły się w Paryżu. Tematem paryskiego Triennale jest bowiem„Intensywna bliskość” a więc większość- prac to wariacje na temat ciała i przestrzeni.

Sporo więc pokazano nagości. I do tego odważnej.  W jednej z sal zaprezentowano zdjęcia kobiet, które pokazywały z szeroko rozstawionymi udami wnętrza swoich narządów rodnych, było takich obrazów kilkanaście. Czy chodziło o „różnorodność kształtów”? W innej sali, na wideo, bardzo brutalne obrazy masakry ciał ludzkich przez wojskowych. Przyznam się szczerze, że nie byłam w stanie na to patrzeć.
Ale było również wiele innych spektakularnych projektów, takich na przykład jak fruwające w powietrzu oniryczne rzeźby z rozmaitych materiałów poruszane przez rozstawione w pomieszczeniu dmuchawy, albo cztery rozstawione w kwadracie, dostępne publiczności fortepiany. Przy każdym „pianiście” zbierała się grupka ludzi obserwując poruszające się po klawiaturze dłonie.


Na pierwszym planie fortepianowy happening, na drugim "Smierć króla" artysty Ulla von Brandenburg, naamlowana onirycznymi kolorowa rampa do roller-skate'u.


Witraże Christiana Marclay "siedem Okien"


 Peter Buggenhout: "Slepy prowadzący ślepca", totemiczny kadłub z kurzu i metalu


 Performance Christiana Smoleńskiego „BNNT Sound Bombing”



Fruwające rzeźby zrobione ze starej garderoby


 Butle z gazem i szybkowary z wyciętymi formami kontynentów:

Przechadzając się w tej  monumentalnej przestrzeni używamy wszystkich naszych zmysłów. Nie ma w tych projektach tradycyjnie pojmowanego piękna, ani harmonii, ale jest prowokacja, fantazja, refleksja, zmuszenie nas do myślenia. No, ale jeśli nie radzimy sobie z wejściem w przedstawiony świat, to mamy do dyspozycji „mediatorów”-którzy stali się nieodzownym elementem każdej wystawy „młodych zdolnych”, to oni nam wyjaśnią „ co artysta miał na myśli”. 



„Sztuka jest czymś, co nas prowadzi w rejony niepewności, przedmiotów będących w ruchu(…)Ważne, aby do miejsca, w którym mamy do czynienia ze sztuką wchodzić tak jak do miejsca fikcji”-Jean de Loisy

Jean de Loisy przekonuje, że chce tę gigantycznych rozmiarów przestrzeń oddać do dyspozycji artystom, nie stawiając im żadnych ograniczeń, ma być ono miejscem podróży duchowej, wewnętrznej i fizycznej. Palais de Tokyo ma  być też zaprzeczeniem instytucjonalności,  w co niektórzy nie bardzo wierzą- wejście kosztuje  8 euro, czyli tyle, co  do każdej innej paryskiej "instytucji".

Triennale 2012 potrwa do sierpnia.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Trzy szalone dni w Paryżu


Nic chyba nie sprawia mi większej przyjemności niż niespodziewany mail czy też  telefon od znajomych z zapowiedzią…„przyjeżdżam do Paryża, będziesz?” albo, czy mogę do Ciebie wpaść na ….i tu pada liczba dni, które ktoś hojnie przewidział na odwiedziny a przy okazji zwiedzanie miasta. To zawsze wielka radość, bo oznacza, że nie tylko spotkam się z kimś bliskim, ale także, że będę miała okazję wymęczenia mojego gościa spacerami po « moim Paryżu », pokazania tajemniczych miejsc, zakątków, zaprowadzenia do ulubionych muzeów, podzielenia się najlepszymi adresami restauracji…słowem, spędzę kilka pasjonujących dni. Każdy przywozi bowiem ze sobą swój świat, swoje pasje i swoją wizję miasta. Łakomczuchy zamawiają prawie zawsze żabie łódka i ślimaki(toteż znajomy sprzedawca pyta mnie już przy  każdej okazji ”no to kto tym razem Panią odwiedza?”), marzyciele szukają miejsc oryginalnych, ogrodnicy-parków.

Ja natomiast staram się przygotować każdemu gościowi program.Uwielbiam to! Przekopuję wówczas magazyny Pariscoop i Figaroscoop, wertuję specjalistyczne przewodniki, kupuję bilety do teatru i na wystawy- słowem staram się, aby mój gość się w tym mieście  zakochał . I z reguły cel osiągam, a moje programy „na rozmiar” sprawdzają, choć miałam też i małe wpadki. Znajomej, która buduje Muzeum Żydów w Warszawie przygotowałam intensywny program związany z kulturą żydowską w Paryżu (to oczywiste, nieprawdaż?) - Marais, synagogi, pomnik Shoah, etc. a ona, tuż po przekroczeniu progu mojego mieszkania oświadczyła „ależ ja przecież przyjechałam na wakacje,  nie do pracy!” i cały mój program diabli wzięli,  pokazywałam jej natomiast Paryż wielokulturowy, Barbes i okolice a tam, jak się okazało, jeszcze nigdy nie była. Tak więc nieustraszona w moich przedsięwzięciach i nigdy nie zrażona porażkami, dowiedziałam się przed paroma tygodniami, że odwiedzi mnie młoda dama studiująca w Warszawie historię sztuki. Sam miód! Łatwizna! Paris Fair Art? Wspaniale! Wystawy czasowe! Jak najbardziej! Galerie? Marzenie…

Piątek, godzina 17.00 Porte Maillot. Mój gość wysiada z mocno spóźnionego autobusu. Pierwszy raz w Paryżu. A więc do domu pójdziemy pieszo, to raptem 15 minut, a pogoda piękna. Walizka zostaje  w domu. No tak, i od czego tu zacząć. Montmartre? I już pięć minut później jesteśmy w metrze niebieskim „2”. Przystanek- Anvers skąd zaczynamy wspinać się w górę. Przemykamy wąskimi uliczkami, podziwiając prace twórców streetartu. Plac Tertre tonie w słońcu, na schodach Bazyliki Sacre Coeur tłumy rozbawionej młodzież, panorama miasta osnuta lekką mgłą. Robimy zdjęcia przy spadających gdzieś w dół schodach. I zejście do metra na Placu Pigalle. Wszędzie tłumy, gęsty tłum przez który trudno się przecisnąć. Ale czasu mało. Metrem dojeżdżamy do Grand Palais, w którym przez cztery dni trwają jedne z największych w Europie targów sztuki. 120 galerii z całej Europy przywozi swoje najcenniejsze eksponaty.
Taka rozmaitość kierunków, materii, kolorów i form, że trudno się we wszystkim połapać, ale dostrzegłyśmy zdecydowaną tendecję do kiczu i pop-artu, a także do ich bardziej wyrafinowanej, ironicznej, żartobliwej formy campu, bo czyż nie jest nim to co widzicie na zdjęciach?








Grand Palais opuściłyśmy już prawie po zamknięciu czyli po 22h., ale starczyło nam jeszcze siły, aby przejść spacerkiem z placu Concorde do piramid Luwru. Był piękny ciepły, łagodny wieczór. W jednym z korytarzy Luwru wiodących do Pałacu Królewskiego (Palais Royal) rozchodził się cudowny dźwięk saksofonu…to jakiś widocznie nie potrafiący odnaleźć snu artysta zabłąkał się w okolicy. Żółte, ciepłe światło dopełniało reszty…Ale trzeba było wracać do domu, odchodziło ostatnie metro…a my byłyśmy na naszych „ostatnich” nogach…


 Sobota rano: Cel pierwszej wyprawy-Matisse „Pary i serie” w centrum Pompidou. Obrazy, które doskonale znamy z albumów, pocztówek i  kopii tym razem pokazane w seriach i parach. „Martwa natura z pomarańczami” z 1899 roku Luxe 1 i Luxe 2, „Tańczące nagietki” I i II. Wystawa ciekawie pokazuje cały proces powstawania dzieła, etapy poszukiwań, dzieła niedokończone a obok nich, już te ostateczne. Autor „Aktu siedzącej na ornamentowym tle”, szalony fowista, jak mało który malarz zyskuje, gdy ogląda się jego prace „na żywo” a dużo traci na slajdach czy w katalogach. Dość, że mój gość, mimo iż na trzecim roku historii sztuki, nigdy nie widział jego prac „na żywo” (aż trudno w to uwierzyć). Zastanawiam się, jak w Polsce można uczyć historii sztuki, jeśli nie organizuje się regularnych wyjazdów do muzeów zagranicznych. Czy w ogóle można?

Jedna z "par" na wystawie Matisse'a
 Z wystawy  przejeżdżamy metrem na drugi koniec miasta, do Maison Rouge koło Bastylii  na wystawę poświęconą wykorzystania neonu jako środka przekazu w sztuce zatytułowaną „Kto się boi czerwonego, żółtego i niebieskiego, czy neon budzi strach?”. Oryginalne, nieprawdaż? Neon wynalazł w 1912 roku Francuz, Georges Claude. Początkowo wykorzystywano gazy bezbarwne- ale już wkrótce okazało się, że jeśli zastosujemy helium (światło żółte), argon (fioletowe) i czy argon z oparami rtęci(światło niebieskie) to rezultaty mogą się okazać niezwykle. Początki używania neonu przypadają na lata 20-ste, ale dopiero w latach 60-tych zaczyna się ich złota era, przede wszystkich u konceptualistów i minimalistów amerykańskich, oraz w arte povera we Włoszech. Neon staje się  językiem poezji i narracji, językiem sloganu politycznego i zabaw językowych, grafiki i reklamy.




 Słynny slogan polityczny powstały w Mozambiku w walce o niepodległość, wykorzystany w maju 1968 roku przez studentów paryskich



"Słowa są czynami"-Eric Michel






 Kendel Geers Terror/Error



Po wystawie, szybki lunch w okolicznej restauracji podczas którego pada pytanie o najfajniejsze butiki  kreatorów mody. Oczywiście Marais, tym bardziej, że z placu Bastylii mamy naprawdę niedaleko! I tak spędzamy popołudnie krążąc po pasjonującym świecie mody…Czy podać kilka moich ulubionych adresów? Wreszcie powrót do domu i zmiana  strojów, buty na trampki, ciepłe szale i swetry bowiem…kluczem wizyty ma być trzygodzinny przejazd rowerem przez Paryż,  z przewodnikiem.
O godz. 20.00 wyruszamy punktualnie w czteroosobowej grupie z 44, rue Orsel (gdzie mieści się przesympatyczna wypożyczalnia rowerów)  na trzygodzinny, nocny rajd po Paryżu a w programie: Moulin Rouge, Opera Garnier, Plac Vendome, Hotel Inwalidów, Wieża Eiffla i czy też przejazd Polami Elizejskimi (niezapomniany!)Wiatr świszczy nam w uszach, gdy przemykamy nocnymi, rozświetlonymi bulwarami Paryża. Ma się uczucie, że miasto do nas należy, bo jesteśmy w przeciągu tych zaledwie kilku godzin je ogarnąć.
Nie może się po tych przeżyciach obyć bez gorącej herbaty i spaceru po zaczarowanym w nocy Montmartrze. Wracamy znów ostatnim metrem do domu…


 I niedziela, od rana w kolejce, aby obejrzeć cudowną wystawę poświęconą aktom Edgara Degas w Muzeum Orsay, później spacer nad Sekwaną, po ogrodach Tuleryjskich i Muzeum Sztuk Dekoracyjnych. Zatrzymujemy się na moment w ogrodzie pałacu Królewskiego wystawiając na chwilkę spragnione po zimie buzie do słońca, obiad na Montmartrze, galerie sztuki na ulicy Abbesses i już pędzimy na pchli targ w 19-stce, przy ulicy Secretan, z którego wracamy objuczone bajecznymi zakupami, przybyły mi nowe świeczniki i akwarela. Jest już wieczór, gdy resztkami sił wydostajemy się z domu na wystawę fotografii Helmuta Newtona w lewym skrzydle Wielkiego Pałacu, otwartą do 22h. Niestety już robi się noc. W poniedziałek rano, zostaje już tylko czas na ekspresową wizytę romantycznego parku Monceau i szybki marsz w stronę Porte Maillot, skąd nasz autobus już odjechał, ale będzie następny, już czeka.
Macham ręką do mojej młodej damy z przekonaniem, że jej  romans z Paryżem dopiero się rozpoczął, że na pewno wróci, a jeśli już nawet mnie tu nie będzie, to pozostaną jej wspomnienia…tych trzech szalonych dni.

Następny mój gość, który odwiedzi mnie za tydzień, stara przyjaciółka, która rzeźbi i maluje. Już mi  zapowiedziała-żadnych muzeów- tylko "street art"... zaczynam zbierać podręczniki i szukać inspiracji...





poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Jak zdradzałam Paryż...

Z Paryżem nigdy się nie rozstajemy, a jeśli już, to tylko wówczas, gdy zaistnieje konieczność rodzinna,  zawodowa i właściwie tylko po to, żeby gdzieś daleko, powiedzieć sobie po cichutku, tak, aby nikt nie usłyszał, że „ nie ma piękniejszego miejsca na świecie niż...”. Zgodzicie się ze mną, nieprawdaż?

I w takim oto nastroju wsiadłam przed kilkunastoma dniami w samolot linii United Airlines, aby spędzić kilka przymusowych (obowiązki rodzinne) dni w Nowym Jorku. Niczego sobie po tej podróży nie obiecywałam, będąc raczej w strachu, jak zniosę ośmiogodzinną podróż samolotem, zmianę czasu i klimatu(zanosiło się na spore upały) i czekające mnie przez kilka dni, intensywne maszerowanie po hałaśliwym mieście. Po moim ostatnim pobycie przed sześcioma laty pozostały mi w pamięci jedynie niezwykle przyjemne wspomnienia „Seattle café” czyli  baru przy Times Square, gdzie podawano najlepsze śniadanie na świecie i mniej przyjemne- zaliczania przez 9 dni wszystkich turystycznych obiektów, jakimi to miasto dysponowało. Ale żadnego zachwytu, ani oczarowania Wielkim Jabłkiem nie doznałam.

A więc „ab ovo”. Podróż okazała się dużo przyjemniejsza niż się spodziewałam. Przede wszystkim nadrobiłam  zaległości filmowe począwszy od „Artysty”, „ Mojego tygodnia z Marylin” a na „Amelie Poulain” skończywszy (jak widać, ciągle jeszcze psychicznie tkwiłam w Europie, więcej- na Montmartrze…), ostatnie dwie godziny podróży upłynęły mi na czytaniu, a właściwie doczytywaniu „Niepraktycznego przewodnika” po Nowym Jorku Kamily Sławinskiej, który pochłonął mnie całkowicie. Nie ma w nim właściwie żadnych adresów, godzin otwarcia muzeów, miejsc, do których trzeba się koniecznie udać, a czyta się tę książkę z wypiekami na twarzy,  jak fascynującą opowieść o ludziach, o podskórnym życiu miasta, tętniącym, dynamicznym, takim, w którym można się zakochać od pierwszego wejrzenia. Jest to bez wątpienia najlepszy przewodnik jaki kiedykolwiek czytałam! Szkoda, że brakuje mi talentu, aby podobny napisać o Paryżu, bo przydałby się, naprawdę! I tak pełna obrazów Nowego Jorku z książki pani Sławińskiej i zaopatrzona w kilka adresów przez nią sugerowanych, wylądowałam na lotnisku Newark po ośmiu godzinach lotu.

Znalezieniu się na innym kontynencie towarzyszy zawsze jakieś bardzo dziwne uczucie zagubienia,  podświadome może odczucie, że nasz dom jest bardzo, bardzo daleko, gdzieś pod drugiej stronie Oceanu. Podróż na Manhattan trwa może z pół godziny, ale gdy pojawiają się przed naszymi oczami pierwsze widoki drapaczy chmur, pierwsze doskonale nam znane obrazy Nowego Jorku, dech zapiera nam w piersiach. To tak jakby po wielu latach małżeństwa zaczynał nas podrywać jakiś przystojny mężczyzna, a my byśmy się  wahali, czy wolno nam z nim zgrzeszyć? 

I zgrzeszyłam. Chociaż bardzo długo próbowałam się bronić. Mężczyzna okazał się nie do odparcia. Nie wiem, czy spowodowała to książka Kamily Sławińskiej, pora roku sprzyjająca zakochaniu(przecudownie na każdym kroku kwitły drzewa owocowe) czy też po prostu samo miasto jest tak pełne wdzięku i urody, że stajemy się bezbronni, dość, że udało mu się mnie uwieść…
Jak podkreślała wielokrotnie autorka niepraktycznego przewodnika, każdy ma Nowy Jork taki na jaki zasługuje, co należałoby chyba rozumieć, że miasto odsłoni nam tylko tyle, ile my sami mu damy, lektur, pasji, własnych przeżyć.

Mój Nowy Jork, to miasto fotografów, o Dianie Arbus i Berenice Abbott pisałam nie tak dawno. To ich oczami oglądałam każdy skwer, róg ulicy spacerując po Central Parku, dzielnicami Manhattanu: Soho, Greenwich Village,  East Village, Midtown czy Theatre District. Tym razem, żadnych muzeów, żadnych obowiązkowych wizyt (no, może z wyjątkiem Brooklyn Museum, połączonym ze spacerem po dzielnicy), ale przyglądanie się twarzom ludzi, słuchanie akcentów, wąchanie  zapachów ulicy i przewracanie oczami za błyszczącymi w słońcu barwnymi ciężarówkami.

Może po raz pierwszy czułam, że to miasto nie ma żadnych kompleksów, ani wobec Paryża, ani wobec żadnego innego miasta na świecie. Jest jak nieskończenie piękna kobieta, pewna siebie, od której nie sposób odwrócić wzroku.

Nie mogłam się wyzwolić od Diany Arbus, szukałam jej „freaks”, jej dziwaków, tak jakbym miała nadzieję, że ujrzę ich gdzieś na rogu ulicy, w miejscach, w których ona bywała. Gdy weszliśmy w okolice Strawberry Fields, fragmencie Central Parku, z wmurowaną tablicą „Imagine” poświęconą Johnowi Lennonowi, spostrzegłam siedzącą na ławce ubraną w robione na drutach stroje niemłodą już kobietę…popychała przed sobą wózek. Przyglądałam jej się dość długo, gdy nagłe towarzysząca mi młoda osoba zapytała „Czy wiesz, że w tym wózku nie ma dziecka? Nie, nie wiedziałam.  „Tam śpi kot…”Nie sposób było odejść nie zamieniając z nią przynajmniej kilku zdań, tak bardzo wydawała mi się wyrosła ze świata Diany.  Na rozstanie zdjęła z ręki własnoręcznie utkany wełniany łańcuszek…podarowała jak talizman, na drogę…Kim była ta kobieta, kim był kot?



Nie sposób nie zauważyć ludzkiego kłębowiska na Union Square, po pierwsze rozlokowali się tam „Oburzeni”, ciągle są, udzielają wywiadów, tłumaczą przechodniom i już sama ich obecność powoduje, że Wall Street już nie jest tak jakby tak arogancka, jak kiedyś . Może właśnie w Nowym Jorku ruch ten stał się najbardziej aktywny. Roi się też od kręcących się wokół przeuroczych, kolorowych dziwaków, tworzących klimat miasta, w którym wszystko jest dozwolone, gdzie nie ma obowiązującego „dress codu” a nawet w najelegantszych dzielnicach (co w Paryżu jest nie do pomyślenia) można beztrosko chodzić w zwykłych klapkach…

Księgarnia "Strand", o której tyle słyszałam, to świat sam w sobie. Na kilku piętrach można właściwie znaleźć wszystko, wystarczy zwrócić się do dyżurującego przy wejściu księgarza i nasza długa lista zamieni się w kilkanaście małych karteczek, na których widnieje autor, tytuł, cena i miejsce, gdzie trzeba szukać.

Nie sposób wyjść u pustymi rękoma. I mnie też się nie udało. Jak na razie wsiąknęłam w pierwszą nowojorską pozycję, klasyka, którą pewnie wszyscy doskonale znają. Dla mnie, jest to niezwykłe odkrycie: Betty Smith „ Drzewo rośnie w Brooklynie” . To opowieść o dorastaniu i  o rodzinie Francie Nolan. Podzielę się fragmencikiem tej przepięknej książki w moim tłumaczeniu. Akcja toczy się w dniu narodzin małej Francie.
-„Mamo-(pyta Katie, matka nowonarodzonej Francie swojej nie potrafiącej czytać matki) jestem młoda, mam zaledwie osiemnaście lat, jestem silna, będę ciężko pracować. Ale nie chcę, aby moje dziecko dorastało tylko po to, aby tak ciężko harować Co mam uczynić mamo, co mam zrobić, aby mogła ona żyć w innym świecie? Od czego zacząć?”
„ Sekret kryje się w czytaniu i pisaniu.”-odpowiada matka „W umiejętności czytania. Każdego dnia musisz przeczytać swojemu dziecku jedną stronę z  kilku dobrych książek. Musisz czytać każdego dnia, dopóki nie nauczy się czytać sama. Następnie, to ona musi czytać każdego dnia, ja to wiem, na tym właśnie polega sekret”
„Będę czytać” obiecuje Katie. „A jakie są te dobre książki?”
„Są dwie wielkie książki. Shakespeare jest wielką książką. Słyszałam, jak ktoś mówił, że kryją się w niej wszystkie cuda życia, wszystko, czego człowiek może dowiedzieć się o pięknie, wszystko co powinien wiedzieć o mądrości i życiu są ukryte na jej stronach. Mówi się, że  te historie, to są dramaty, które wystawia się na scenie. Ale ja jeszcze nigdy nie rozmawiałam z nikim, kto by widział te wielkie rzeczy”. (…)
-„A ta inna wielka książka”?
-„To jest Biblia, którą czytają protestanci”(…)
„Ale my katolicy, mamy przecież naszą własną Biblię”
Mary rozejrzała się ukradkiem wokół siebie. „Nie przystoi katolikowi tak mówić, ale ja wierzę, że biblia protestancka ma więcej uroku w opowiadaniu o największych wydarzeniach na ziemi i poza nią. Pewien znajomy protestant kiedyś mi jej fragment przeczytał i tam właśnie znalazłam to, o czym ci mówię(..) I każdego dnia musisz czytać stronę każdej z nich Twojemu dziecku”…

Spacerowałam po Brooklynie i w uszach dzwoniły mi słowa babci małej Francie.

I jeszcze jedno, nie sposób nie pokochać miasta wielbiącego czworonogi. Są one obecne na każdym rogu, na każdym skraju trawnika-wypieszczone, zadbane, szczęśliwe-tak jak ludzie?




No, ale czas wracać do Paryża, niczym do zdradzonego pod wpływem silnego zauroczenia męża. A żeby znów wkraść się w jego łaski, obiecuję dużo, dużo o nim pisać…Następny wpis będzie o szalonym trzech dniach w Paryżu spędzonych z pewną młodą damą...