foto

foto

niedziela, 29 lipca 2012

Awinion 2012 w obiektywie Holly


Wczoraj pisałam o „In” i boję się, że wyszło na to, że festiwal w Awionionie to jakaś potwornie nudna impreza, a w tytule powinnam raczej napisać „megalomani i hochsztaplerzy” (a nie artyści i wizjonerzy!) Ale zanim rozpiszę się o dowcipnej, bezpretensjonalnej, fascynującej stronie festiwalu, zamieszczam  krótką relację fotograficzną. Bo nic lepiej nie odda klimatu awiniońskich ulic niż zdjęcia…


Tak  kolorowo wygląda obklejone plakatami centrum miasta, Plac Zegara...


Każdy aktor wychwala swoją "makówkę" jak może...z tyłu i z przodu


Viva Zapata...


Czy można Panią prosić o rękę?


 "I żyli długo i szczęśliwie..." 



  Dwie "feministki"  z  deskę do prasowania dziarsko nawołując "Zapraszamy! Prasujemy wszystkim mężczyznom koszule o godz...". Chętnych nie brakowało!


AKTOR...



"Piękna i bestia"? "King Kong?"


"Ptasiek"


Na dziedzińcu przed Pałacem Papieskim


koncerny, banki, kryzys...


"Romeo nienawidzi Julii"-Wiliama Szekspira


Muzyczne "Życie Galileusza"


"Nędznicy" w nowej wersji


Codziennie na ulicy Teinturerie...


W ciasnych uliczkach miasta, rozbrzmiewały wszystkie instrumenty muzyczne...


Jak zachęcić widza...fundamentalne pytanie aktorów i...aktorek


 Noszono wielkich rozmiarów kukły...


Zakładano maski...


I oczywiście marzono o...  Hollywoodzie

A nocami, spotykaliśmy się w barach i kabaretach, aby śpiewać, tańczyć do rana...dla kochających Brela, ten krótki filmik nagrany zza szyby...


piątek, 27 lipca 2012

Czas artystów i wizjonerów- Festiwal Teatralny w Awinionie-oficjalny "In"



Po lewej stronie: Scena podwórza pałacu papieży na kilka minut przed przedstawieniem "Mistrza i Małgorzaty"

Nie ma teatru bez aktora- powtarzali na moich studiach teatrologicznych profesorowie, no i oczywiście bez widza. Wystarczy jeden aktor i jeden słuchacz i już mamy teatr-tak brzmiało pierwsze przykazanie teatralnego dekalogu. A później szybko poprawiali się - to prawda, ale tak było dopóki gdzieś na początku ubiegłego wieku nie pojawił się reżyser- inscenizator i wizjoner, który nie tylko podporządkował sobie aktora, ale  otworzył scenę na inne dziedziny sztuki i na nowo ukształtował przestrzeń teatralną.  I ta dominująca pozycja reżysera nad pozostałymi  elementami teatru była znakomicie widoczna na tegorocznym festiwalu teatralnym w Awionionie w jego części oficjalnej nazywanej potocznie "In"(w przeciwieństwie to całkowicie niezależnego "offu". Pojawiły się wielkie nazwiska nie aktorów, ale reżysrów, Ostermaiera, Marthalera, Simona McBurneya, czy Romana Castelucciego. Aktorzy przeszli tak jakby na drugi plan, albo zredukowani zostali do funkcji "interpetatorów" albo zastąpieni tancerzami, amatorami... Były też przedstawienia, w których aktora wyeliminowano całkowicie (tak, tak!),  a jego funkcję, opowiadacza historii, przejął telewizor, ekran facebooka czy też automatyczna sekretarka.

Zacznę może od Simona McBurney’a, Brytyjczyka,  i jego „Mistrza i Małgorzaty” które miało być i chyba było hitem tegorocznej edycji, jako, że reżyser przedstawienia był artystą stowarzyszonym tegorocznego wydania tego największego w Europie Festiwalu Teatralnego. Przedstawienie zostało stworzone na potrzeby dziedzińca Pałacu papieskiego, najbardziej prestiżowej, największej i okrytej pięknymi tradycjami teatralnymi sceny Awinionu. Spektakle na tej scenie rozpoczynają się o dziesiątej wieczorem, pod gołym niebem, już po zapadnięciu zmroku w ciepłe lipcowe wieczory, przy odległych dźwiękach szerszeni.  I od pierwszej chwili wiemy, że weźmiemy udział w potężnej, gdzieś pomiędzy Brechtem czy Piscatorem inscenizacji.



Le Maitre et Marguerite au Festival d'Avignon... par france3provencealpes

W „Mistrzu i Małgorzacie” McBurney użył bardzo ograniczonej scenografii, zaledwie kilku krzeseł , łóżka, budki przesuwanej po scenie pełniącej funkcję tramwaju i sklepiku. Genialni są aktorzy, precyzyjni w gestach, o mocnych, perfekcyjnych głosach i dekoracje  w postaci wyświetlanych przy pomocy projektorów obrazów 3D na ścianie papieskiego pałacu. Defilują na naszych oczach tłumy na placu Czerwonym, a gdzieś w dole toczy się walka o ludzką duszę, o duszę Mistrza. Simon McBurney korzysta pełną parą z wszystkich dostępnych mu technologii-lasera, wideo, światła, muzyki i trzy przeplatające się między sobą wątki powieści Bułhakowa są pretekstem do opowiedzenia naszej historii, historii naszej cywilizacji-od Chrystusa do Stalina, Dlaczego wybrał Bułhakowa? Żartował, że skusiła go możliwość rozprawiania o diable w Pałacu Papieży . A tak naprawdę, chciał zrobić przedstawienie o współczuciu, zadać pytanie, czy zmieniając świat, zmieniliśmy się również my sami? Ale na to pytanie muszą już sobie odpowiedzieć widzowie.


William Kentridge. Crédits photo : Pascal Victor/Pascal Victor/ArtComArt

Inną tegoroczną gwiazdą był południowoafrykański artysta, grafik, performer i reżyser Wiliama Kentridge, który postanowił zmaterializować na scenie czas. Jak? Cała scena wypełniona jest rozmaitego rodzaju instrumentami, maszynami o najdziwniejszych kształtach a sam mistrz czyta teksty Newtona, Einsteina i innych wielkich. Kentridge otoczył się całą bandą myślicieli, fizyków, profesorów, ale również muzyków, choreografów i wideo artystów  i tak powstał scenariusz jego przedstawienia. Jest to teatr-hybryda w którym dźwięki, śpiewy, wszelkiego rodzaju obrazy, rysunki, fotografie  i filmy mają ze sobą współgrać w trzech czasach-absolutnym Newtona, relatywnym Einsteina oraz pokazać zakłócenia  w czaso-przestrzeni. Na przedstawieniu Kentridge’a jesteśmy bombardowani obrazami i dźwiękami, chaotycznie i nieregularnie. Musimy wydobyć z siebie sporo dobrej woli i wyobraźni, aby ten chaos jakoś uporządkować. Jak miałam okazję się przekonać, niektórzy dość szybko rezygnowali, podsypiając sobie dyskretnie  w wygodnych fotelach operowego gmachu. Ale Kentridge'a to chyba nie zniechęcało…odmierzał skrupulatnie czas!


Katie Michell i "Pieścień Saturna na scenie w Avignonie

Katie Michell, która w „ Pierścieniach Saturna” przedstawieniu opartym na prozie Sebalda ograniczyła się do lektury tekstu, ilustrowanego dźwiękami wytwarzanymi przez nic nie mówiących aktorów oraz wyświetlanymi na ścianie obrazami ilustrującymi prozę, też  potwornie wymęczyła widownię. Wyobraźmy sobie scenę, na której czytane jest do mikrofonu nad Niemnem, aktorzy „wytwarzają” hałas opisywany w powieści-drżenie traw, odgłos strumyka a na ścianie wyświetlane są obrazy pól litewskich -tak właśnie dokładnie wyglądało przedstawienie. Długie, bardzo nużące przedstawienie…


 Scena w spektaklu "33 tours" Liny Saneh i Rabiha Mroue

Czy teatr może istnieć bez aktorów? Para libańskich reżyserów, Lina Saneh i Rabiha Mroue postanowili udowodnić, że tak. Na scenie stoi puste biurko zagracone papierami, otwartym komputerem, telefonem, automatyczną sekretarką. To biurko libańskiego polityka, który właśnie popełnił samobójstwo. A dowiadujemy się o tym z komentarzy pozostawionych na wyświetlanych na ekranie Facebooku,  pozostawianych na sekretarce wiadomości, z ekranu włączającego się telewizora nadającego wiadomości. Początkowo wydaje nam się, że za jeszcze moment ktoś wejdzie na scenę, że jeszcze chwila…Ale spektakl dobiega końca i nikt się nie pojawia. Przyznam szczerze, że czujemy się w takim teatrze dobrze. Może już przyzwyczailiśmy się przebywać w świecie wirtualnym? Może aktor nie jest już w teatrze potrzebny?

Niezwykły spektakl przywiózł natomiast  do Avignonu Jerome Bel i teatr Hora z Zurychu. Grają w nim zawodowi aktorzy z zespołem Downa, jeżdżąc po Europie i pokazując przedstawiania oparte na klasyce. Przedstawienie jest odtworzeniem spotkania Bela z aktorami, każdy z jedenastu artystów po minucie ciszy się przedstawia, i prezentuje krótką, opartą na dowolnej muzyce choreografię. Nie podlega tu ocenie artystyczna strona przedstawienia, ważni jesteśmy my, widzowie i nasza reakcja na inność.


"Disabled theater"  de Jerome Bell Photo: Christophe Reynaud


Na koniec dodam może tylko, że ten festiwal zadedykowany był Europie i jej teatrowi, do Avignonu zjechali artyści z całej praktycznie Europy. Skądinąd dyrekcja festiwalu została za to mocno skrytykowana-za dużo cudzoziemców, za mało Francji...Na "In"nie było nawet śladu polskiej obecności, na "Offie"-tak, ale o tym dopiero w następnym tekście...




czwartek, 19 lipca 2012

Magia teatralnego Avignonu- anno Domini 2012




Gdy w piątkowy wieczór zatrzasnęłam nareszcie klapkę mojego laptopa, przy którym z reguły spędzam długie, bardzo długie samotne  godziny, a już w sobotni ranek, jadąc całą noc przez 12 godzin samochodem non stop z Paryża wylądowałam w Avignonie, poczułam się nagle tak, jakbym znalazła się na innej planecie. Nie było bezpiecznego ekranu,  zewsząd otaczały mnie żywe twarze, które bez przerwy mówiły, uśmiechały się, zachęcając i zapraszając na swoje przedstawienia. To jedyny sposób na to, aby zwabić kompletnie niezorientowanego widza jakim byłam na swój spektakl. A więc co chwila się zatrzymujemy, wymieniamy kilka zdań, pytamy o czym, gdzie, o której…Dla fanatyków tego teatralnego maratonu to prawdziwy raj, od 10 rano do północy można oglądać w setkach teatrzyków rozsianych po cały mieście tragedie Medei i Julii, słuchać opowieści o ludzkich marzeniach, straconych złudzeniach, radościach i cierniach. W Avignonie nie ma polityki, nie ma kryzysu zadłużeniowego, nie mówi się o kryzysie demokracji. Mówi się o ludzkich emocjach.

Nie sposób opisać ferworu teatralnego, jaki opanowuje miasto przez te trzy festiwalowe tygodnie. Nawet nie wiem  jak ten klimat opisać. Przede wszystkim każdy centymetr kwadratowy muru jest zaklejany kilometrami teatralnych afiszów. Każda ulica, każdy kąt, mur, słup, a nawet linia telefoniczna pokryta jest plakatami formatu kartki. Ulicami przemieszczają się tysiące aktorów, w kostiumach, na szczudłach, pchając wózki z bohaterami teatralnych dramatów , grając na najrozmaitszego rodzaju instrumentach. Hałas jednego zespołu zagłusza jazgot następnego.  Najczęściej młodzi, piękni, energizujący, ale wiele jest też osób starszych, bardziej doświadczonych…
Nie są to artyści z pierwszych stron gazet, ani nawet z drugich. To ta aktorska gawiedź, teatralna bohema, która wierna scenicznym deskom, nigdy nie zaprzedała duszy diabłu, nie poszła do pracy w bankach i ubezpieczeniach, ale za cenę wielu wyrzeczeń walczy o utrzymanie się w zawodzie, spełnia marzenia nie licząc co dalej . Chylę przed nimi czoła, to oni są duszą Avignonu, to dla nich warto tu było przyjechać.

W pierwszej chwili nie bardzo potrafimy się zachować, czujemy się potwornie zagubieni. W centrum prasowym „off-u” wręczają nam opasłą księgę, która stanie się naszą biblią i przewodnikiem. Tak naprawdę to w Avignonie odbywają się dwa festiwale, tzw. „in”-ten oficjalny, finansowany przez francuskie ministerstwo kultury, który ma być panoramą tego, co się dzieje dziś we współczesnym teatrze. Corocznie głównym gościem „inu” jest inny artysta i on następnie proponuje grupę zaprzyjaźnionych czy też bliskich mu twórców, którzy oficjalnie zapraszani są na festiwal. W tym roku tym  zaproszonym gościem był Brytyjczyk Simon McBurney. I jest wreszcie „off” ze swoimi 1200 spektaklami, dżungla w której na początku trudno się poruszać, i w związku z tym, kręcimy się trochę jak we mgle, i dopiero z czasem, dzięki rozmowom, przypadkowym spotkaniom, zaczynamy natrafiać na prawdziwe perełki…Obejrzałam kilka przedstawień „in-u” i kilkanaście „off-u”. Ale o tym, co ciekawego działo się w tym roku w Avignonie już wkrótce…

środa, 4 lipca 2012

Corbusier i Wikingowie w Paryżu


Odwiedzili mnie Wikingowie. Tacy prawdziwi, z północnej Danii. Z długimi, blond włosami, smagłą od ostrych wiatrów od morza twarzą, ubrani w ekologiczne, solidne buty, tak jakby mieli zdobywać  Himalaje. Nazwozili przy tym hojnie prezentów made in Denmark-  straszliwie designerskich  termosów, solniczek o liniach prostych i kształtach obłych (Georga Jensena-oczywiście Duńczyka ), przyjemnych dla wzroku i w dotyku - i   dość ekscentrycznie wyglądających we wnętrzu zaprojektowanym pewnie przez jednego z uczniów Haussmana.


W kilka minut po przylocie i rozpostarciu się, byliśmy już w  Maison de Denmark, zajmującym potężną kamienicę tuż przy Łuku Triumfalnym, na Polach Elizejskich. Jego obecność, gdyby ktoś miał ochotę na specjały z ojczyzny Andersena i klocków Lego, sygnalizuje dobrze widoczna, bo sporych rozmiarów duńska flaga. Tak więc popędzając moich Wikingów Polami Elizejskimi w stronę Luwru, co wydało mi się nie tylko oczywiste, ale wręcz wskazane, usłyszałam głos. "A czy moglibyśmy tak pojechać na Wielki Łuk?" -pytali o obiekt, który w języku Woltera nosi nazwę "Grand Arche". "Oczywiście, a czy jest coś jeszcze, co koniecznie chcielibyście zobaczyć? "-zapytałam … i tu padło nazwisko, którego się nie spodziewałam- "Le Corbusier". Le Corbusier?-chyba nie udało mi się ukryć zaskoczenia. Miast podziwiać architektonicznie piękno hausmańskich kamienic, renesansowe domy placu Wogezów, bazylikę Sacre Coeur i Montmartre, jak na prawdziwych turystów przystało, oni chcą oglądać betonowe słupy i zimne, puste wnętrza wymyślone przez Le Corbusier? 

I tak oto już następnego dnia  wyruszyliśmy śladami  szwajcarskiego architekta, którego Fundacja mieści się pod tajemniczym adresem 55, rue Docteur Blanche.-metro Jasmin. Zupełnie nie znam tych okolic, rzadko tam chyba ktokolwiek zagląda, z wyjątkiem pewnie samych mieszkańców. Jest to dość odległy od centrum rejon„szesnastki“. Żeby dotrzeć na miejsce po wyjściu z metra, mija się przepiękne, mocno zdobione, bogate kamienice najbardziej burżuazyjnej, rezydencyjnej paryskiej dzielnicy.


Wejście do willi la Roche w szesnastej dzielnicy Paryża


Willa La Roche-fasada

I może właśnie ze względu na ten przeogromny kontrast pomiędzy barokowością hausmańskich kamienic a prostą linią, jaką le Corbusier rysował swoje projekty, willa La Roche robi na nas takie ogromne wrażenie. Została ona zaprojektowana  przez Corbusiera w latach 1924-25 roku dla szwajcarskiego bankiera z Bazylei. Miał to być jego dom rodzinny a ponadto galeria, ponieważ jej właściciel posiadał znaczące zbiory sztuki: Braque’a, Picassa, Legera. Ponadto mieścić się w niej miały wszystkie pomieszczenia użytkowe, salon, sypialnie, kuchnie. Corbusier nie miał wielkiego terenu do dyspozycji a działka była już wówczas dość szczelnie wokół zabudowana. Z tego właśnie względu, wielki hall został rozciągnięty na całą wysokość domu.  Długa rampa prowadziła do biblioteki dominującej nad głównym pomieszczeniem willi. I tak oto ultranowoczesna willa La Roche stoi sobie pośrodku XIX wiecznej, typowej dla Paryża architektury.


Podłużna rampa prowadząca do galerii-salonu

Był to mój pierwszy, prawdziwy kontakt z dziełem architektonicznym Corbusiera (chociaż kiedyś dawno temu zwiedzałam już, ale bez wielkich emocji, dom zaprojektowany przez niego w Genewie), ale ten kontekst właśnie XVI dzielnicy, mocno udekorowanych kamienic Hausmanna sprawia, że mocniej odczuwa się, niezwykłą prostotę i funkcjonalność rozwiązań szwajcarskiego architekta.

Kolejnym odkryciem okazała się podparyska willa Savoy, w Poissy. Zaprojektowana została przez Corbusiera jako domek na weekendy dla rodziny Savoya i ochrzczona „Widne godziny”. Miało to być pudełko na powietrze postawione na trawie i takim naprawdę jest. Nie m a „przodu” ani „tyłu” domu, parter ginie w cieniu pierwszego piętra, opartego na betonowych kolumnach i jest niejako zawieszony w powietrzu,  a zamyka go rozpostarty na płaskim dachu, ogromny taras.



Trzeba może mieszkać tak jak ja, w hausmańskim, mrocznym, pełnym okien wychodzących  na ciemne podwórka domu, żeby docenić projekt genialnego mistrza. Tam jest widno, przestrzennie,  wszędzie dociera światło! Wszystko jest proste w formie i linii-wmurowane w ściany szafy, biblioteki,  wypoczynkowa łazienka z kafelkową "kanapą".


Łazienka willi Savoy


Kręcące się schody



Tyle Corbusiera udało mi się zobaczyć z moimi Wikingami. Do trzeciego miejsca związanego z obecnością szwajcarskiego architekta w Paryżu musiałam dotrzeć już sama, a okazja ku temu nadarzyła się w związku z wystawą Sutter–Corbusier zorganizowaną w paryskim miasteczku Uniwersyteckim. Akademik dla młodych Szwajcarów jest dziełem Corbusiera.

Kilka słów o samej wystawie. Może tylko tyle, że mogłaby się stać tematem pięknego scenariusza filmowego. W 1927 roku, słynny już wówczas architekt odwiedza w azylu psychiatrycznym kuzyna. Od czterech lat jest on zamknięty w przytułku przez rodzinę. Corbusier spotyka kulturalnego, wykształconego, aczkolwiek ekscentrycznego i bardzo zadłużonego starszego pana, przy tym architekta i muzyka-skrzypka i postanawia mu pomóc, dostarczając materiał, papier, tusz oraz podejmując z nim cały szereg projektów. Współpraca ta trwa dziesięć lat, przerywa ją wojna.

Szwajcarski akademik jest w użytkowaniu i przyznam się szczerze, że z zewnątrz nie robi jakiegoś większego wrażenia. Wewnątrz wydaje się już też trochę muzealny, przywraca pamięć bloków budowanych w latach 70-tych w naszej komunistycznej ojczyźnie. Architektura nowoczesna poszła jednak, co tu się oszukiwać,  przez te ostatnie sto lat do przodu. Może właśnie tam, w tym obiekcie,  geniusz Corbusiera jest najmniej widoczny? A może z założenia miał być skromny, przeznaczony dla studentów? Jeden z pokoi jest zawsze otwarty i udostępniany zwiedzającym, nosi numer 105.


Szwajcarski akademik-czy nie przypomina architektury warszawskiego Domu Partii?






Pokój studencki zaprojektowany przez Corbusiera

Moi Wikingowie już powrócili do domu, nacieszyli oko Corbusierem i wieloma innymi paryskimi atrakcjami a ja nimi. Jedno mnie tylko ciekawi. Jaki był związek i wpływ Corbusiera na powojenną polską architekturę? Sadząc po załączonych zdjęciach, chyba niemały...


niedziela, 1 lipca 2012

Kolorowa karawana dumnych-Paryż, Gay Pride 2012



Był to pierwszy, prawdziwy, gorący dzień lata. Z bulwaru Montparnasse punktualnie o godz. 14 wyruszyła wczoraj barwna, rozkrzyczana, roztańczona  karawana, zmierzając nieśpiesznym krokiem w stronę bulwaru St. Michel. Miała później skręcić w Bulwar St. Germain i mostem Sully przedostać się na drugą stronę rzeki, aby zakończyć przemarsz na placu Bastylii. Ale gdy ok. godz. 18. 30 opuszczałam tegoroczną „Gay Pride”, jeszcze końca tego bardzo długiego węża nie było widać…

Lubię uczestniczyć w tej  paradzie  wolności. Nikogo nic nie szokuje, niczego się nie kwituje  jakimiś bezsensownymi komentarzami, a jeśli, to tylko śmiechem, żartem, wyrozumiałym potaknięciem głową. Nie ma moralizatorskich ocen, a z podziemi wychodzi w ten dzień na powierzchnię ten niedostępny, zupełnie schowany, nieznany nam  na co dzień świat. Ci, których otacza się na co dzień nienawiścią, pogardą, nietolerancją nagle ukazują się nam w dziennym świetle, robią za gwiazdy,  ubierają się w swoje najbardziej ekstrawaganckie kostiumy,  nie bojąc się, że spotkają ich złośliwe uwagi, to oni dominują nad ulicą,  w ten jeden jedyny dzień.







To także wielkie święto młodzieży, młodego pokolenia, które dojrzewało w różnorodności kulturowej, które wierzy w wartości takie jak tolerancja, szacunek, respektowanie inności i które chce budować nowe społeczeństwo, nie takie w jakim wyrosło- konserwatywne i nietolerancyjne- ale nowoczesne, otwarte. W tym roku parada odbywała się również pod znakiem rządów socjalistów, którzy po dziesięciu latach objęli w tym miesiącu władzę we Francji. Jeden z „wozów” zafundowała swoim członkom partia socjalistyczna, inny- „zieloni” . W pochodzie wzięli udział również nowi ministrowie rządu utworzonego już za czasów prezydencji Françoisa Hollande’a.







Oprócz tradycyjnych już w tego rodzaju pochodach roszczeń gejów, lesbijek, bi i transów (we Francji stosuje się skrót LGBT)o równouprawnienie, o walkę z homofobią i dyskryminacją, prawo do adopcji, sztucznego zapłodnienia-słowem legalizacji homoseksualnych rodzin, pojawiły się również hasła legalnego uznania władzy rodzicielskiej na wychowywanymi przez pary homoseksualne dziećmi, możliwość przepisania aktów stanu cywilnego dzieci urodzonych za granicą z zastępczych matek czy też wykluczanie gejów z możliwości oddawania krwi, spermy, organów czy też szpiku.


"Moje dzieci są homoseksualistami, powinni mieć takie same prawa jak wasze" I na drugiej tablicy" Mój syn jest gejem, moja córka lesbijką, czy wam to przeszkadza? Mnie nie, kocham je takimi jakimi są"


Największe wrażenie robi na mnie jednak widok kobiet idących w żeńskich parach i popychających wózki z dziećmi, albo, jak w tym roku, mały pociąg, w którym kobiety przewijały i karmiły dzieci. To są te walczące o równouprawnienie. Może i są psychologowie temu przeciwni, ale uważam, że dziecku potrzebna jest przede wszystkim do rozwoju miłość i troska, a kto będzie jej już dostarczał, nie ma moim zdaniem żadnego znaczenia. Ale jak przełamać społeczne przesądy? 



Ale nie wszyscy myślą podobnie. Mniej więcej w połowie bulwaru St. Michel w małym kościółku „okopała” się grupa katolickich integrystów, którzy maszerujących bulwarem drażnili przystawianym do ogrodzenia albo wzniesionym wysoko transparentem „Ani małżeństw, ani adopcji”-wywołując natychmiastową reakcję  gwiżdżącego na nich tłumu. W którymś momencie policja musiała kościół zupełnie odgrodzić od manifestujących, ponieważ, rozpoczęło się rzucanie wzajemnie na siebie chyba jedzeniem…trudno z oddali powiedzieć.


Podczas gdy ulicą maszerowali inaczej myślący...




Gay pride nazywana po francusku „pochodem dumnych” jest przede wszystkim pochodem walki o prawa polityczne, okazją, aby pokazać, że się istnieje, powalczyć dla, jak to się ładnie mówi po polsku „kochających inaczej”. Maszerując,  proszą  o zaakceptowanie,  niewykluczanie ze społeczeństwa, z rodzin. „Nasza miłość jest silniejsza niż wasza nienawiść” ktoś nosił takie hasło wypisane na transparencie. Gay Pride to dla mnie święto wolności, miłości i tolerancji. Spędziłam dziś bawiąc się i maszerując z jej uczestnikami cudowne popołudnie. Adieu, à la prochaine!