foto

foto

niedziela, 31 marca 2013

piątek, 29 marca 2013

Lizbona, fado i bukiniści



Po Lizbonie snuliśmy się jak potępieńcy. Na Avenida Da Liberdade bukiniści rozstawili swoje stragany z książkami, a my  mogliśmy  im się jedynie przyglądać, nie znając ani w ząb portugalskiego!  Ale po raz kolejny, uświadomiłam sobie, jak niesamowitą wieżą Babel jest Europa!  I jak  tu się porozumieć, jak znaleźć wspólny język w tak wielu  dziedzinach, o jakich przyszło nam razem decydować!

Dlaczego wybrałam Lizbonę? Nie wiem, może dlatego, że w ubiegłym roku, o tej samej porze, byłam w Kijowie- na drugim krańcu Europy- a tym razem, chciałam zobaczyć jak jest na jej zachodnich kresach? A może to „Noc w Lizbonie” Remarque’a wpłynęła na mój wybór, książka, która mimo iż przeczytana bardzo dawno temu pozostawiła we mnie wielki sentyment do tego miasta? A może niesłabnąca fascynacja historią odkryć, w których Portugalia miała swój spory udział? A bardziej prozaicznie, może po prostu chęć poznania kraju i ludzi którzy, podobnie jak Rumuni, nie mają w Europie dobrej sławy, gdyż rekrutują się z stamtąd głównie dozorcy? Zarówno w Szwajcarii jak i we Francji, to zajęcia zarezerwowane najczęściej dla Portugalczyków. A jak wynika z moich doświadczeń- są to niezwykle ciepli, serdeczni i życzliwi  ludzie.

Instynkt podpowiedział mi, że trzeba wybrać na pobyt najbardziej tradycyjną dzielnicę Lizbony –Alfamę i mieszkanie z widokiem na Tage- największy naturalny port na świecie. Przypadkiem- mieszkanko znajdowało się na ulicy, której Anna Maria Jopek- jak odkryłam przed kilkoma dniami-poświęciła piosenkę: Rua Dos Remedios. Jest to mała, pnąca się do zamku i pchlego targu uliczka, wyróżniająca się szczególnym klimatem domów i małych sklepików  Po kilku dniach, znałam już właścicieli, a ich uśmiech i serdeczność- zastępowały moje braki językowe.

Lizbona to jednak przede wszystkim bajeczne tramwaje. Po raz ostatni używałam podobnego środka lokomocji chyba w Disneylandzie, nazywało się to „ruskie góry”, wagoniki pędziły jak oszalałe w dół i w górę, zapierając swoim pasażerom dech w piersiach. Z lizbońskimi wagonikami jest podobnie. Gdy pędzą w dół ciasnymi uliczkami Alfamy, wstrzymujemy oddech. Wszędzie gdzie się pojawiają, natychmiast wywołują spontaniczne reakcje turystów-są obfotografowywane niczym gwiazdy Hollywoodu.  

Plac przed Casa de Fado 
Nie wiem skąd dotarła do Lizbony tradycja obkładania domów ceramicznymi płytkami. Niewątpliwie ma ona swoje źródła gdzieś na południu, może w krajach Orientu, jako sposób zabezpieczania domów przed silnie operującym słońcem? W każdym bądź razie sama ich nazwa-azulejos pochodzi ponoć od słowa arabskiego al zalayj co oznacza- polerowany kamień. Azulejos zdobią domy, muzea, pałace, ale wiele pięknych dekoracji zrobionych z biało-niebieskich kafelków widziałam również w podwórkach Alfamy.

Ta stara lizbońska dzielnica to mieszanka  warszawskiej Pragi i Starego miasta plus wzgórz Montmartru. Ponoć bogaci mieszczanie, mimo urokliwego klimatu jaki tam panuje, nie kwapią się przed kupowaniem i odnawianiem w tej dzielnicy mieszkań ze względu na wąskość uliczek, w które nie można nawet wjechać samochodem. I faktycznie, jak naocznie się przekonałam, większość mieszkańców Alfamy to starzy, bardzo starzy ludzie. Obsiadują oni miejscowe kafejki i bary, przesiadują na placach, z mozołem wdrapują się po stromych schodach miejskich a wieczorami śpiewają Fado.

Fado, to powinien być tak naprawdę osobny rozdział mojej opowieści. Nie miałam zielonego pojęcia czym jest ów słynny śpiew Lizbony. W pierwszy wieczór ktoś mi podszepnął, że zamiast pójść do tradycyjnego lokalu, w którym śpiewają fado zawodowcy, może lepiej wybrać się do miejsca, w którym spotykają się mieszkańcy Alfamy, amatorzy zakochani w muzyce. O umówionej godzinie zjawiłam się pod wskazanym adresem. Wyglądało to mniej więcej tak, że jedna osoba zapowiadała a kolejni śpiewacy fado wchodzili, aby zaśpiewać jedną, dwie lub trzy piosenki. Byli to w większości starzy ludzie- za lampę wina, za szklankę herbaty. Nie, nie wszyscy mieli piękne głosy, nie o to mi przecież chodziło, ale ekspresja ich śpiewu była niesamowita Skojarzyli mi się trochę ze sposobem w jaki śpiewał Wysocki, może z piosenką aktorską? Ich śpiewaniu towarzyszy przecież bardzo silna gestykulacja, mimika, ekspresja.

Tryptyk Boscha w Muesu National de Arte Antiga
Gdy wracałam późnym wieczoru z tego koncertu, w jednym z podwórek Alfamy bawiła się młodzież. Kilku muzyków przygrywało kilkunastoosobowej grupie młodych ludzi. Zamknięte okiennice świadczyły o tym, że mieszkańców nie ma, że wyjechali. Portugalię w ubiegłym roku opuściło 300 tys. młodych ludzi. Bieda? Kryzys? Niskie zarobki? Czy znajdą się tacy, którzy będą kultywować tradycję fado?

Tydzień starczył, aby odwiedzić prawie wszystkie muzea-bajeczne zbiory  Gulbekiana (sporo malarstwa i mebli francuskich), bardzo rozczarowujące muzeum morza, sztuki antycznej  z niezwykłym tryptykiem Boscha-kuszenie św. Antoniego czy sztuki dekoracyjnej położone nad jednym z tych wielkich tarasów zwanych miradouros-miradory z których jak na dłoni widoczna jest panorama całej Lizbony. A ponieważ pogoda była typowo wiosenna, po ulewnym deszczu nadchodziło słońce, toteż nad miastem tworzyły się przepiękne tęcze.


Ale może najbardziej zaskoczyli mnie ludzie, spokojni, życzliwi, nieagresywni. Po Paryżu, gdzie trzeba umieć się poruszać w tłumie pędzącym do metra i umieć obronić przed opryskliwością ludzi, mieszkańcy Lizbony są niczym ciepły okład na bolące miejsce-wyciszają, odstresowują.

Ale wracając do  bukinistów, których jest w Lizbonie pełno i co oczywiście bardzo dobrze świadczy o mieście i jego mieszkańcach. W jednym z nich, chyba z desperacji, kupiłam podręcznik trudnego słownictwa francuskiego z początku XX wieku. Zapłaciłam słono, ale sprzedawca był zachwycony, że znalazł nabywcę na dzieło, które najwidoczniej nie miało szans u Lizbończyków. Ale najwięcej antykwariatów z książkami znalazłam w dzielnicy Chiado i Baixa. I tam, przez przypadek natrafiłam na, „Edukację libertyńską” Jean-Baptiste’a del Amo, po francusku. I już do końca pobytu nie mogłam się od tej książki oderwać. 450- stronnicową powieść  połknęłam w dwa dni, skończyłam czekając już  na samolot do Paryża. Ale o samej książce napiszę już następnym razem.


Przeurocza mieszkanka Alfamy

poniedziałek, 25 marca 2013

Spełnić marzenia Beli


Na bloga Ani Ready-„magamary”, natrafiłam chyba zaraz po przyjeździe do Paryża. Było to dla mnie niezwykłe odkrycie. Gdzieś na drugim końcu świata mieszkała osoba o podobnych pasjach: kochająca książki, Indie, fotografię… Pamiętam, że czytałam jej kolejne wpisy z rozpalonymi policzkami. Magamara nie tylko informowała o tym co ważnego dzieje się na Wyspach, ale była też źródłem inspiracji: w każdym jej wpisie zawarta była jakaś oryginalna myśl, refleksja, synteza. A ponadto pisała pięknym, bogatym, literackim językiem. Chyba to właśnie dzięki niej postanowiłam dołączyć do rodziny blogerów.

W którymś  z wpisów wspomniała, że wybiera się do Paryża. Zaproponowałam jej, że przygotuję listę wystaw, które warto w tym momencie obejrzeć. Była to również znakomita okazja, aby się spotkać i poznać. Miała też do nas dołączyć znana mi wówczas jedynie wirtualnie, pisząca pięknym, poetyckim językiem Czara

Spotkałyśmy się w sobotnie popołudnie, w  małej restauracyjce w Marais. Gdy weszłam, Ania już tam była z mężem. Przesympatycznym i mówiącym pięknie po polsku literaturoznawcą i tłumaczem Oliverem. Ania powitała mnie z wielkim uśmiechem i znaną mi już z bloga-ciekawością świata i ludzi, entuzjazmem i radością życia. To było niezapomniane popołudnie.

Kilka tygodni później dowiedziałam się, że spodziewa się dziecka. Była to wspaniała wiadomość, choć przyznam się, połączona z obawami, czy blog Ani przetrwa, czy znajdzie jeszcze czas, aby dla nas pisać. Ponadto, sama obciążona przykrymi doświadczeniami okresu ciąży, po prostu zaczęłam się o nią bać. Pamiętam, że gdzieś w 5-6 miesiącu, to taki moim zdaniem krytyczny okres,  podróżowała do Petersburga, ale na szczęście wróciła zdrowa i czuła się wspaniale, więc w zasadzie należało już tylko oczekiwać dobrych wieści.

Los jednak chciał inaczej. O tym, że Ania urodziła Isabel dowiedzieliśmy się późno, a przy okazji, że malutka dziewczynka, która przyszła na świat ma dużo kłopotów zdrowotnych. Pamiętam, jak Ania pisała o jesieni, która przeminęła za szybko i że nie tak sobie tę jesień wyobrażała. Większość czasu spędzała przy inkubatorze, a później przy łóżeczku małej. Wiem, co to znaczy zajmować się dzieckiem, mogę sobie tylko wyobrazić ile pracy, nieprzespanych nocy wymaga dziecko chore. Ale wiem też, że więzy zawiązane w ten sposób są najsilniejsze, a dziecko, które wymaga całodobowej opieki kocha się jeszcze bardziej.

Kilka miesięcy później spotkałyśmy się już w Londynie. Wówczas dowiedziałam się więcej o jej małej dziewczynce, o niedotlenieniu okołoporodowym, o padaczce…A w Ani oczach zobaczyłam opór, ogromną siłę oraz wiarę, że Bela będzie kiedyś zdrowa. Ja też w to uwierzyłam.

Tak więc, jak już wiecie, duchowo towarzyszę Beli, którą widzicie na zdjęciu po prawej stronie, właściwie od samego początku. Bela w całym swoim nieszczęściu miała jednak wiele szczęścia. Bo ma mamę i tatę, którzy są zdolni dla niej przenosić góry. Leczenie Beli sporo kosztuje, a więc Ania przed kilkoma miesiącami dołączyła do Fundacji Foundraising, aby zbierać fundusze na jej leczenie. A ostatnio, opracowała stronę Beli, na której opisuje zmagania o jej zdrowie, leczenie, postępy, wszystko to, co jest z nią związane. 

Na stronie Beli zapisane są też jej marzeniaNie mówię, a chciałabym tyle powiedzieć. Chciałabym móc powiedzieć, co czuję. Przypomnieć mamie, kiedy jestem głodna, albo kiedy chce mi się pić. Zabawić ją bajeczką. Przeczytać historyjkę. Chciałabym zobaczyć, co widzą inni. Móc się śmiać. Sama się nakarmić. I lepiej spać…“

Ja też marzę, aby Bela mogła kiedyś z mamą przyjechać do Paryża, pospacerować uliczkami Montmartru, abyśmy mogły zabrać ją do Ogrodu Luksemburskiego oraz do teatru marionetek. I właśnie dlatego piszę o niej oraz umieszczam jej zdjęcie, aby każdy, kto czyta mojego bloga mógł poznać historię bardzo mi bliskiej małej dziewczynki oraz mógł, jeśli zechce przyczynić się do spełnienia jej marzeń, ofiarować choćby małą cegiełkę na leczenie.

Jeśli chcesz pomóc? Możesz przesłać darowiznę na konto fundacji “Zdążyć z pomocą” z dopiskiem “dla Isabel Ready 17277″ (to numer Beli). Fundacja zwraca koszty rehabilitacji.
Oto dane polskiego konta Fundacji:  Bank Pekao S.A. I O/Warszawa
41 1240 1037 1111 0010 1321 9362 darowizna dla Isabel Ready 17277

W Fundacji można też robić wpłaty zagraniczne: kod SWIFT (BIC): PKOPPLPW86 1240 1037 1787 0010 1740 2700 Isabel Ready 17277 (darowizny w USD)31 1240 1037 1978 0010 1651 3186 Isabel Ready 17277 (darowizny w euro)

Jeżeli jesteś polskim podatnikiem, to możesz przekazać 1% podatku na jej rehabilitację. Znajdziesz o tym informacje  tutaj.

Dziękuję!

niedziela, 3 marca 2013

Sekrety Luwru: Gabrielle d’Estrées i jedna z jej sióstr



Gabrielle d’Estrées i jedna z jej sióstr 

Miałam wczoraj przyjemność i zaszczyt bycia oprowadzanym po Luwrze przez... księżną i hrabinę  de La Rochefoucauld. To przywilej rozmawiać z  z osobą, w której żyłach płynie od wieków niebieska krew a ponadto, księżna okazała się osobą bezpośrednią, kontaktową i z pasją opowiadającą o sztuce. Zdradziła kilka sekretów muzeum, pokazała najnowsze akwizycje oraz poprosiła o zwrócenie uwagi na jeden z najbardziej tajemniczych i fascynujących obrazów królewskiej kolekcji noszącym tytuł „Gabrielle d’Estrées i jedna z jej sióstr”. 

Jest to obraz anonimowego autora z tzw.. drugiej szkoły Fontainbleau. Widzimy na nim dwie nagie  kobiety, siedzące w przykrytej białym prześcieradłem wannie. Jedna z nich dotyka sutka drugiej, trzymającej w palcach pierścień. Na drugim planie widoczna jest trzecia kobieta o rudych włosach szyjąca prawdopodobnie ubranko dla dziecka. Obok niej stoi przykryty zielonym suknem stół, w głębi widać ciemne lustro. Co znaczy dotykanie sutka Gabrielle przez jej siostrę? Co łączy obie kobiety? Co oznacza pierścionek albo, czy rude włosy kobiety na drugim planie są synonimem zdrady? Dlaczego w lustrze, w głębi obrazu, malarz niczego nie namalował i dlaczego nie podpisał się pod obrazem? Czy się bał?  Kim jest nagi mężczyzna w głębi obrazu, który ma przykryte czerwoną materią genitalia? Wszystkie te pytania dręczą ponoć po nocach historyków sztuki.


Wiemy natomiast że:   po prawej stronie obrazu namalowana została kochanka Henryka IV- Gabrielle d’Estrées. Ponoć najpiękniejsza wówczas kobieta we Francji, o wyjątkowo białej skórze,  powiła  królowi dwóch synów, Cesara i Alexandra oraz dziewczynkę, dzieci te zostały przez króla uznane. Ale Henryk IV był wówczas w związku małżeńskim z niepłodną królową Margot, więc aby poślubić piękną Gabrielle, musiał o unieważnienie małżeństwa prosić papieża, aby królewska nałożnica  mogła zostać królową Francji. Wszyscy byli jednak temu związkowi przeciwni. Przede wszystkim dlatego, że zrodzone w tym związku dzieci były bękartami i to do tego podwójnymi, gdyż Gabriela była już przecież poślubiona przez szlachcica z Bellegarde. Ponadto, uważana była za osobę rozpustną, rozrzutną, kochającą przepych i komfort, w przeciwieństwie do skromnego i kochanego przez wszystkich króla Henryka IV.

Ale gdy wszystko było już przygotowane  do ceremonii zaślubin z Gabrielle d'Estrées,  królewska kochanka w mocno zaawansowanej ciąży wraca na kilka dni z Fontainbleau do Paryża. Zaczyna się przedwczesny poród, dziecko rodzi się martwe, w kilka dni później w strasznych męczarniach umiera również królewska faworyta. Oficjalnym powodem są komplikacje porodowe, ale podejrzenia padają na przeciwników małżeństwa króla.

Wspomniany obraz ma swoją interpretację oficjalną: jej sutka dotyka siostra, księżniczka de Villars sugerując w ten sposób, że piękna białoskóra Gabrielle jest w ciąży z królem oraz, że z jej piersi wypływać będzie mleko.  Gabrielle trzyma w dłoni pierścień koronacyjny króla- znak, że zostanie królową. W głębi obrazu niańka szyje wyprawkę dla nienarodzonego jeszcze następcy tronu.

 A może za tą oficjalną lekturą kryje się jeszcze inna, pełna nowych znaczeń? Na przykład, zastanawia co łączyło obie kobiety. Czy na rozwiązłym dworze Henryka III Walezjusza (przez kilka miesięcy króla Polski) na którym obie damy się wychowywały, kobiet nie połączyło coś więcej niż tylko zwyczajna kąpiel? A może, mimo podobieństwa obu kobiet, „tą drugą” nie jest jej siostra, ale Henriette d’Entragues, kolejna królewska kochanka, która po śmierci Gabrielle zastąpi ją w królewskim łożu? A może przykryty zielonym suknem stół, to katafalk, zapowiadający śmierć białoskórej Gabrielle? I co oznacza rudy kolor włosów kobiety na drugim planie, czy nie jest symbolem zdrady? Czarownicy, z którymi walczył Henryk IV? 

Obraz jest kodowany, nie wszystko jest dziś czytelne. Ale jeśli uda się go kiedyś odczytać to może dowiemy się więcej o losie najsłynniejszej kochanki Henryka IV. 

Natomiast ten obraz jest niesamowitym źródłem inspiracji. Chociażby tu znajdziecie jego nowoczesną wersję...


sobota, 2 marca 2013

Sylvain Tesson- „W syberyjskich lasach”



Kiedy mężczyzna dobiegający czterdziestki, mieszczuch, Paryżanin, zmienia swoje dotychczasowe życie i decyduje się osiąść na Syberii, to musi mieć ku temu jakieś ważne powody. Sylvain Tesson, już po przeprowadzce nad Bajkał, zdradził co wpłynęło na jego decyzję:  żartobliwie, że w drewnianej chacie jest cieplej niż w jego paryskim mieszkaniu oraz, że spędzał zbyt wiele czasu na gadulstwie i nie nadążał z odpisywaniem na listy a poważniej, że potrzebował ciszy, z dala od szumu silników i gwaru ludzi.
Dziennik sześciu miesięcy spędzonych na powierzchni  3x3 metrów, wśród zawiei, temperatur schodzących poniżej 30 stopni Celsjusza, w otaczającym zewsząd lesie po którym biegają niedźwiedzie, jest lekturą niezwykłą. Natrafiłam na niego   przypadkiem, ale po przeczytaniu pierwszych dwóch zdań, które znakomicie zapowiadają styl i humor autora, że „marka Heinz komercjalizuje 15 rodzajów sosów a supermarket w Irkucku proponuje je wszystkie”-wiedziałam, że książka mi si spodoba. I nie pomyliłam się.
Przede wszystkim Tesson pisze świetnym językiem (w każdym bądź razie po francusku, nie znam wersji polskiej), używając krótkich zdań, mało utartych wyrażeń. Ma dość specyficzne poczucie humoru,  ogląda świat z dystansem. Na swoje odludzie nad jeziorem Bajkał przywiózł cały kufer książek, 60 pozycji i  zestaw zabranych lektur  sporo mówi o nim samym: Casanova i Kierkegaard, markiz de Sade i Truman Capote, Daniel Defoe i Baudelaire. "Kiedy ktoś mnie pyta dlaczego tu przyjechałem, odpowiadam, bo mam zaległości w lekturach” To, co przywozi ze sobą nad Bajkał, to idealna lista, starannie dobrana w Paryżu. „Gdy ktoś nie jest pewny, czy ma bogate życie wewnętrzne, to musi zabrać ze sobą dobre książki, można nimi zawsze wypełnić swoją własną pustkę. Ale błędem byłoby wybrać tylko lekturę trudną(…). Czas się bardzo dłuży, gdy pada śnieg, a na popołudnie mamy do czytania tylko Hegla”.
Może to, co najbardziej ujęło mnie w książce Tessona „W syberyjskich lasach”, to nie jego odwaga, odporność na niskie temperatury, umiejętność „znalezienia” się w środowisku ludzi, którzy nie zawsze mają  wersalskie maniery, lecz jego pokora. Bo w syberyjskiej tajdze,  Paryżanin-gaduła, nie ma możliwości na słowne potyczki- jest sam. Sam wobec przerastającej go natury. Jest to samotność wybrana, głęboko wcześniej przemyślana.
 Idea zaiskrzyła, gdy siedem lat wcześniej, podczas podróży po Syberii, dostrzegł nad jeziorem Bajkał „regularnie od siebie oddalone chatki, zamieszkane przez pustelników dziwnie zadowolonych z życia”. Projekt dojrzewał przez kilka lat, a zrealizował się w dniu, w którym odwiedziony z Irkucka samochodem do chaty nad jezioro Bajkał znalazł się w niej zupełnie sam z „niezbędnymi do szczęścia produktami czyli książkami, cygarami i wódką”.
Najbliżsi znajomi , strażnicy parku narodowego, mieszkali oddaleni od niego o co najmniej 15 kilometrów, do najbliższej wioski miał 50 kilometrów. Czasami odwiedzali go zagubieni turyści. Dni upływały na rąbaniu drzewa,  łowieniu ryb w wyrąbanym do tego celu przeręblu, czytaniu, spacerach po lesie, a gdy wiatr się uspakajał, na ślizganiu po zamarzniętym jeziorze. Pustka, śnieg, odgłosy lasu i pękającego jeziora. Samotność. Ale samotność, która jego zdaniem pozwala tak naprawdę na dostrzeżenie piękna przedmiotów : noża, czajniczka na herbatę, lampy, płomienia świecy…W tej samotności zrodziło się wiele mądrych myśli, refleksji i obserwacji. 
Na przykład że samotność będzie niebawem jednym z najbardziej cennym wartości na świecie...bo zaledwie kilka tysięcy kilometrów na południe żyje 1,5 mld ludzi...nasza planeta robi się coraz bardziej ciasna.  Któregoś wieczoru czytając opowieści o eremitach żyjących na pustelni egipskiej  pisze: „ponoć żaden z nich nie powracał do świata po spróbowaniu zatrutych owoców samotnego życia”. A może jest też i tak, że jak mawiał jego przyjaciel Youri, „czym mniej mówimy, tym dłużej będziemy żyć”?

Książka została właśnie przetłumaczona i wydana po polsku. Sylvain Tesson, W syberyjskich lasach , Wydawnictwo Noir sur Blanc, styczeń 2013.