Pewnie nic bym na ten
temat nie napisała, gdyby nie telefon. Otóż dzwoni do mnie dziś stara znajoma,
oburzona językiem jakim rozmawiają polscy politycy. « Elita, rozumiesz,
elita narodu, a używa języka prosto z rynsztoka, Kiedyś, to nawet woźnica tak źle nie mówił, pijący pod barem Zośka na Marymoncie czasem rzucili to i owo a jeśli już, to przechodziło się na drugą stronę
ulicy-oburzała się. „Przecież kiedyś, osoby używającej takiego słownika nikt by nawet nie wpuścił do domu”-słyszałam w słuchawce. „Powiedz
mi, proszę, co się w tej Polsce przez te ostatnie 25 lat wydarzyło , że zaczęło
obowiązywać...no jak by to powiedzieć...po prostu zwykłe chamstwo?”-złościła
się. Na słowo chamstwo natychmiast
zaświeciła mi się w głowie lampka Mrożka. « Nie chamstwo,
kochana-uspokajałam ją, ale kontr-kultura- tak mawia człowiek wytworny”-zacytowałam
autora „Tanga”. Znajoma nie dawała mi spokoju. « Czy minister, dyplomata, nasza
wizytówka, ktoś, kto reprezentuje nas w świecie, może się tak wyrażać, nawet
prywatnie-bombardowała mnie pytaniami. Czy nie sądzisz, że w cywilizowanym świecie nie obowiązują pewne normy- grzeczności i kultury ? Zamilkłam...Bo
czy mogłam się z nią nie zgodzić ?
I nagle przypomniała mi
się opowieść przeuroczego księgarza, erudyty i krytyka literackiego Andrzeja
Dobosza, zamieszczona w « Pustelniku z Krakowskiego przedmieścia” w
której opowiadał, jak to jako młody, 16-letni chłopiec, popełnił tekst na temat
marksizmu i stenografii. Nie będę zdradzała całej historii, dość, że jak pisze
Dobosz, Stalin (mam nadzieję, że wszyscy wiecie o kogo chodzi) bardzo żywo
interesował się językiem, uważał bowiem, że język może być pomocny w walce
klas, więcej-język jest nawet wyrazem walki klas, że język trzeba zszablonować,
znormalizować, ujednolicić... I tak językoznawca Stalin pisze, że (cytuję za Doboszem)» Język był zawsze i
nadal pozostaje klasowy, język jako środek komunikowania zawsze był i pozostaje
jeden dla całego społeczeństwa i
wspólny dla jego członków. I Stalin pisze dalej, że « Po zwycięstwie
socjalizmu w skali światowej, kiedy imperializm(...)nie będzie istniał, ucisk
narodowy i kolonialny będzie zlikwidowany, odosobnienie narodowe i wzajemna
nieufność narodów ustąpią miejsca wzajemnemu zaufaniu i zbliżeniu się narodów
(...) języki narodowe będą mogły swobodnie wzbogacać się wzajemnie w drodze
współpracy, będą się wyodrębniać z początku najbardziej wzbogacone jednolite języki strefowe...”
I nagle zrozumiałam, co z tym naszym zabrudzonym wulgaryzmami językiem jest nie tak. Weźmy za przykład taką
Francją i jej społeczeństwo. I co z tego, że odbyła się tu rewolucja,
że głosi się na każdym kroku hasła republiki, równości i wolności skoro i tak
sztuka posługiwania się językiem jest nadal, bardzo klasowa. Nie ma czegoś
takiego jak jeden, wspólny wszystkim język, którym mówi cały naród. Pozornie
tak, ale jeśli przyjrzymy się bliżej, to odkryjemy, że tym wykwintnym,
eleganckim językiem rozmawia tylko elita francuska a czym niżej, tym niestety, coraz gorzej. Język determinuje wykształcenie,
ale również pochodzenie (dobre lub złe)oraz dzielnica w jakiej się dorasta.
Chyba mało kto wychowywany w podparyskim St. Denis będzie mówił wyrafinowanym francuskim.
Bo tak naprawdę (ale mówię wam to w sekrecie) Francja nie jest żadną Republiką,
ale bardzo subtelnie zakamuflowanymi rządami oligarchicznej arystokracji.
Dostęp do władzy i urzędów mają od lat ciągle ci sami, z tych samych rodzin, z
dobrym pochodzeniem. I elity się nie zmieniają zbyt szybko, ani nie mieszają. Natomiast
my w Polsce osiągnęliśmy wyższe stadium demokratyzacji, bowiem wszyscy, od
ciecia i kierowcy tira po ministra Spraw zagranicznych używają
tego samego, wulgarnego języka. Właściwie, to nawet trudno dziś odróżnić, czy
rozmawiają kolesie spod budki z piwem, czy ministrowie. W sumie chwała nam za
to. Bo to oznacza, że każdy ma u nas szansę, aby któregoś dnia dostać się do
władzy i pewność, że nie zostanie wyeliminowany, tak jak we Francji, bo źle się
wysławia czy też używa wulgarnego słownictwa. Wręcz przeciwnie, ponoć ci
przeklinający nam się podobają! To, czego nie udało się komunistom,
wytrzebienie kulturalnego języka inteligencji, zrealizowało się w okresie tzw. przemian
demokratycznych, już na wolności, tej kapitalistycznej.
„Do koryta” zaprosił mnie
kiedyś do stołu polski dyplomata. Byłam zszokowana, a nie powinnam była być. A gdyby tak nasz kochany premier zorganizował obowiązkowe zajęcia z kultury języka u profesora Miodka dla swojego rządu? A może tak dla całego parlamentu? I wszystkich polityków?