foto

foto

czwartek, 31 lipca 2014

Francuskie wakacje


O francuskich wakacjach można napisać książkę i pewnie niejedna już na ten temat powstała. Francuzi je po prostu kochają! Nie, nie mam zamiaru powiedzieć, że nie lubią pracować, choć złośliwcy  twierdzą, że wakacje trwają we Francji przez cały rok. Francuzi też lubią pracować, choć nie za długo, 35 godzin i przez cztery dni w tygodniu-to im wystarcza! Ale przecież nie za to, że pracują jak stachanowcy Francuzów kochamy, ale, za sztukę pięknego i ciekawego życia.

Powrócę więc do wakacji, bezwzględnie najważniejszej pory w życiu Francuza. Wyrusza się na nie zazwyczaj po odśpiewaniu marsylianki, w dniu święta narodowego. Zamiera wówczas życie polityczne, prezydent opuszcza Pałac Elizejski i udaje się na zasłużony odpoczynek. A wraz z nim, cała świta czyli rząd, politycy, parlament. Rumieńców zaczyna nabierać natomiast życie towarzyskie i uczuciowe (i libertyńskie...) w trzech nadmorskich regionach:  nad Atlantykiem, na Lazurowym Wybrzeżu i w Normandii, ale również w pachnącej lawendą i oliwkami Langwedocji i Prowansji oraz wszędzie tam, dokąd można uciec przed miejskim hałasem, spalinami i ciemnymi mieszkaniami miast.

Na targu staroci w Aix
Od połowy lipca wszyscy są już zainstalowani w przytulnych domkach i rezydencjach, smażą się na plażach Atlantyku i Normandii a pierwsze strony Paris Matcha zajmują opisy kto, z kim i gdzie...Zdradzę wam przy okazji tajemnicę, że od kilku dni nie ustają plotki, iż prezydent Francois Hollande spędza po raz pierwszy wakacje z młodziutką i śliczną młodą  aktorką Julie Gayet a nawet, że po raz pierwszy wystąpi z nią oficjalnie. Wierzyć nie wierzyć-odpowiedź za kilka dni...

Moje francuskie wakacje rozpoczęły się w tym roku zgodnie z rytuałem. Opuściłam Paryż 14 lipca wyruszając, jak przystało, na południe. Cel-Aix-en-Province i słynny francuski festiwal sztuki lirycznej. W programie,  mozartowski « Zaczarowany flet » w reżyserii Simona McBurneya. Jego genialną inscenizację „Mistrza i Małgorzaty” oglądałam przed dwoma laty na festiwalu w Awinionie a o nowym przedstawieniu brytyjskiego reżysera słyszałam same dobre słowa.

Gdy zjeżdża się autostradą na południe Francji, Prowansja wita nas rozciągającymi się w nieskończoność polami lawendy, na poboczach dojrzewają palmy, na dachach domów zaczynają być widoczne ceglane dachówki i światło... światło robi się z każdym kilometrem cieplejsze. A może to tylko złudzenie ?

Uliczka Aix o świcie
Aix przywitał nas niezłym upałem. Jest to przeurocze, troszkę podobne do Awinionu, bardzo mieszczańskie miasteczko. Ze wspaniałą historią i tradycjami. Znakomitą kuchnią i cudownymi butikami. Operę Mozarta grano w największym teatrze miejskim wcześnie, o 17. Był to dzień świąteczny i zakończył się tradycyjnymi fajerwerkami!

Gdybym chciała napisać obszerniej o przedstawieniu „Czarodziejskiego fletu” w Aix, to mielibyście co czytać do rana. Autentyczne arcydzieło reżyserii, interpretacji, talentu teatralnego artystów. Simon McBurney znany jest z tego, że potrafi wsłuchać się w autora. Tym razem wziął na warsztat operę niezwykłą. Ma ona kilka warstw znaczeniowych, jest czytelna dla dzieci i dla dorosłych, dla wszystkich grup społecznych-intelektualistów i ludzi mało z teatrem osłuchanych. Taki trochę jest cały Mozart, ale „Zaczarowany flet” w szczególności. Przed rozpoczęciem akcji, niejako tytułem wprowadzenia, zjeżdża na scenę zasłona z przezroczystej, czarnej siatki. Przy biurku po lewej stronie sceny ktoś na tabliczce pisze kredą "Wolfgang Amadeus Mozart"...i ściera, pisze tytuł i znowu ściera... To co pisze jest filmowane i wyświetlane na tym wielkim ekranie z przezroczystej siatki. Czujemy się jak w klasie, pierwszej...Tym prostym sposobem reżyser wprowadza nas w świat Mozarta- wskazuje jakimi oczami mamy oglądać "Flet"-pozostawić w szatni dorosłość i otworzyć w sobie serce i wrażliwość dziecka. 

Ale to pozwala nam dotrzeć tylko do pierwszej warstwy „Czarodziejskiego fletu”. Kolejne, reżyser zdejmuje stopniowo, tak jakby maleńkim dłutem ściągał je, niczym na wykopalisku archeologicznym. Chodzi przecież o to, aby odkopać mity, tajemnice, sekrety ukryte przez Mozarta. Każda warstwa zdjęta  odsłania następną i trzeba się przez nie bardzo uważnie przedzierać, żeby nie uronić nic z przesłania mistrza Wolfganga. Simon Mc Burney nic z Mozarta nie uronił, wydobywając całą magię i piękno.

W Czarodziejskim flecie wszystko jest przeciwne niż nam się wydaje na pierwszy rzut oka. Matka płacząca po porwaniu ukochanej córki okazuje się potworem, morderczynią bez serca, drapieżną harpią, której zależy tylko na zemście. Natomiast Sarastro-tyran i bezduszny przywódca okazuje się być życzliwym, mądrym patriarchą uwielbianym przez swoich poddanych, mimo iż swoją władzę sprawuje despotycznie. Natomiast jego własny poddany Monostatos jawi nam się jako zwykły bandyta, gwałciciel. W dziele Mozarta dzieci są mądre, a ludzie  dorośli są szaleńcami. Najśmieszniejsza, ale i najbardziej wzruszająca postać to Papageno- troszkę szaleniec, nadwrażliwiec, człowiek samotny mimo iż otoczony ptakami, szukający tej jednej ukochanej istoty, która go pokocha miłością bezwarunkową, takim jaki jest.



Było kilka tak wzruszających momentów w tym przedstawieniu-operze, że miałam łzy w oczach. Simon McBurney, obok Iriny Brook i Stephana Braunschweiga są moim zdaniem najznakomitszymi reżyserami w Europie (nie wypada nie wspomnieć o Marthalerze o Ostermaierze) , warto było dla niego dotrzeć do Aix. Ponadto znakomicie w każdym przedstawieniu wykorzystuje wszystkie możliwości technicznie, ale nie po to, aby nimi epatować, ale lepiej odczytać, wyrazić przesłanie autora.

W  Aix następnego dnia zobaczyłam ponadto cudowną kolekcję Pearlmana w muzeum Granet, z perełkami z Ecole de Paris oraz Monetem, Van Goghiem, Degas, Cezannem czy Soutinem.
Po czym zjechaliśmy nad morze, do Marsylii degustować Bouillabaise i cieszyć oczy Starym Portem. Po raz pierwszy odwiedziłam słynne marsylskie dzielnice: Cannebiere i Panier. Udało mi się również zwiedzić nowo wybudowane centrum kultur śródziemnomorskich Mucem otwarte w ubiegłym roku, gdy Marsylia była europejską stolicą kultury. Miasto jest niezwykłe, klimatyczne. Pewnie wrócę w te okolice jeszcze w przyszłym roku, aby kosztować widoków, smaków i przyjemności z wakacji w „douce France”.


Na targu prowansalskim w Aix

Fontanny pamiętające  czasy Ludwika XIII

Wszechobecny w kuchni i na targach czosnek

Mydło z Alepu, które nabyć można w Marsylii

Życie artystyczne w Marsylii koncentruje się w Cours Julien

Stary Port i malownicze łodzie niczym z Caillebota

Niezwykły widok z Mucemu na katedrę w Marsylii

Polonikum:  karnawałowa czapka Żyda z Żywca na wystawie w Mucem (II poł XX wieku

Rzeźba pochodząca z Volubilis, marokańskiego miasteczka,  z okresu rzymskiego

Uliczka w Marsylii, zawsze efektownie udekorowana

Ażurowa konstrukcja Mucemu pozwalająca odpocząć w cieniu


Stare fontanny w Aix


Nie ukrywam, że to jest właśnie to, co dodaje uroku pobytowi w Marsylii...


wtorek, 8 lipca 2014

U Caillebotta, w Yerres...

Tym razem zapraszam was za miasto, na jeszcze jeden spacer śladami impresjonistów.  Zwiedzimy razem posiadłość w Yerres, a pretekstem będzie trwająca tam jeszcze do 20 lipca wystawa „Caillebotte w Yerres”. Mówi o niej od trzech miesięcy cały Paryż a powodów jest kilka. Trafiły na nią, pokazywane często po raz pierwszy, 42 arcydzieła francuskiego mistrza znajdujące się w kolekcjach prywatnych i państwowych na całym świecie: obrazy z National Gallery of Art w Waszyngtonie, z muzeów w Milwauke, Bloomington oraz wielu muzeów francuskich: Rennes, Agen, Orsay i Marmottan. Drugi ważny powód, to że wszystkie obrazy zgromadzono w miejscu, w którym powstały, w posiadłości rodzinnej Caillebotta w Yerres.

Zacznijmy jednak od początku: Jest rok 1870, Paryżem wstrząsają prace barona Hausmana, który burzy i buduje miasto od nowa. Towarzyszy temu potworny zgiełk, tony kurzu, miasto staje się piekłem. Ojciec Gustava postanawia wówczas uciec z hałaśliwego miasta i kupuje ogromną, liczącą 11 hektarów posiadłość w Yerres. Jest na niej wszystko, o czym można marzyć: wygodny dom (którego fasada zostanie niebawem przebudowana), liczne budynki gospodarcze, stajnia, kurnik, mleczarnia, wspaniały, otoczony murem warzywnik, ale przede wszystkim romantyczny, angielski park położony nad rzeką Yerres.


Gustav ma wówczas 12 lat i właśnie tam, w rodzinnym domu w  Yerres spędzać będzie wszystkie wakacje i weekendy.  Ale dopiero wiele lat później, gdy Gustav skończy prawo, za zgodą ojca podejmie studia na Akademii Sztuk Pięknych i poświęci się malarstwu, to miejsce stanie się dla niego źródłem inspiracji.

Gustav Caillebott nie stał się sławny za życia. Nie wszedł też zbyt szybko do artystycznego panteonu po śmierci. Tak naprawdę, to dopiero od 30 lat zaczyna się o nim głośno mówić. Początkowo, nie chciano go nawet dołączyć do ruchu impresjonistów, do którego należeli zaprzyjaźnieni z nim, Monet, Sisley, Pissaro czy Renoir, Manet i Degas. Nazwisko Caillebotta kojarzono raczej z historią sztuki, z odległą od rozważań artystycznych tzw. donacją Caillebotta. Bowiem zarówno Gustav jak i cała jego rodzina (ojciec oraz brat Martial) dysponując sporym majątkiem stali się mecenasami i chętnie kupowali obrazy młodych impresjonistów. Dorobili się tym samym wspaniałej kolekcji, którą postanowili podarować państwu francuskiemu. Darowizna została początkowo odrzucona, ale z czasem ich kolekcja trafiła do muzeów francuskich i takie arcydzieła jak „Dworzec St. Lazaire” Claude’a Moneta oraz „Bal w młynie Galette” Renoir’a możemy dziś podziwiać w muzeum Orsay.  Skądinąd z Renoirem Gustav się przyjaźnił i był on częstym gościem w Yerres.
Prace w ogrodzie

Gustav Caillebott był więc przez wiele lat malarzem drugiego planu, tak naprawdę raczej zapomnianym. Nie wspomina się o nim ani go nie wystawia. Tworzy się historia impresjonizmu, ale Caillebotta w niej brakuje. W 1955 roku Jean Leymarie pisze książkę o impresjonistach, a Gustava wymienia jako „ malarza amatora”. Podczas monumentalnej wystawy w stulecie impresjonizmu w 1974 roku, reprezentuje go tylko jeden obraz, „Bulwar widziany z góry”. Gdy w 1984 roku opisywane są główne miejsca impresjonizmu o Yerres nawet się nie wspomina...

Właściwie dopiero od 30 lat zaczyna się go umieszczać pomiędzy innymi impresjonistami, doceniać tematykę, nowatorskość spojrzenia...To prawda, że nie był nigdy malarzem „na całym etacie”. Pasjonował się również regatami żeglarskimi, ogrodnictwem, a do tego nie sprzedawał swoich obrazów, bo po prostu nie musiał. Zmarł też bardzo młodo, miał zaledwie 45 lat.

Tymczasem Caillbote’a łączy z impresjonistami bardzo wiele: chęć uchwycenia chwili, momentu, co realizuje na obrazie ilustrującym „Deszcz na rzece Yerres”. Wyprowadza też tematykę swoich obrazów z zamkniętych pomieszczeń w naturę, posiada również własny, niepowtarzalny styl, nie sposób go pomylić z Renoirem czy Sisleyem. Jego tematy są bardzo oryginalne, nowatorska jest również jego wizja natury w Yerres a później, życia miejskiego Paryża.
Osobiście, największe wrażenie zrobiła na mnie jego kompozycja, decentralizowanie, obcinanie postaci, malowanie tylko fragmentów powiększające tym samy optycznie przestrzeń. Widoczne jest to może najbardziej w obrazach wioślarzy na rzece Yerres.
Yerres podczas deszczu

Tematy czerpał z życia codziennego w Yerres, z pracy w ogrodzie warzywnym, z radości z kąpieli w rzece i z wiosłowania...
W kolejności, obejrzałam najpierw wystawę jego obrazów (choć pokusa, w słoneczny dzień, aby zacząć od parku była duża) a później, już z mapą w ręku,  podziwiałam wspaniały park, w którym widziane wcześniej obrazy powstawały. Posiadłość jest utrzymana znakomicie a to  dzięki spadkobiercom Caillebotta oraz władzom miasta Yerres, które parkiem zarządzają, dumni ze swojego impresjonisty. Mawia się , że fotografię artystyczną inspiruje malarstwo. Wiele obrazów Caillebotta zapowiada to, co zobaczymy później w sztuce fotografii  drugiej połowy XX wieku. Na przykład, fotografowanie „z góry”, które Gustaw pokazał w obrazie „Bulwar paryski z góry”.

 


Wystawa potrwa jeszcze do 20 lipca, ale jeśli nie uda wam się w tym czasie dotrzeć do Yerres, to warto tam zajrzeć nawet później. Przez cały rok czynny jest wspaniały park i otwarte budynki należące niegdyś do rodziny Caillebotta. Warto tam zajrzeć, chociażby po to, aby pospacerować wśród bardzo starych drzew i nasycić oczy zielenią ogrodu i urodą rzeki Yerres płynącej majestatycznie wzdłuż parku. Dojeżdża się w piętnaście minut z dworca lyońskiego kolejką RER D.


A tak wygląda posiadłość Caillebotta w Yerres dziś:


Dom mieszkalny, zwany "La Casina". Ojciec Caillebotta przebudował fronton, dobudowując kolumnady na dwóch poziomach



Rozległy park, dostępny wszystkim mieszkańcom Yerres


Malownicza rzeka Yerres


Stare drzewa pamiętające czasy malarza


Bordowe malwy z XIX wiecznego ogrodu warzywnego uprawianego przez mieszkanki Yerres


Jak na jednym z obrazów Caillebotta, wędkarze nad rzeką


Malownicze domki wzdłuż rzeki




Nie, to nie osty, ale karczochy z ogrodu warzywnego


Kopie obrazów Caillebotta wśród liści botwinki (która nazywa się po francusku "blettes rouges"-dowiedziałam się od ogrodników)



Łódki na rzece Yerres





wtorek, 1 lipca 2014

Piszcie blogi, kochani!


Nie widać na zdjęciu, ale słój jest ogromny!
Pisanie bloga nie zawsze jest zadaniem wdzięcznym. Wiedzą o tym wszyscy, którzy piszą...Sporo pracy, ( żadnej zapłaty!) a tylko czasem satysfakcja w postaci sympatycznego komentarza pozostawionego przez przypadkowego czy też wiernego czytelnika. Mało kto potrafi wytrwać w takich warunkach i najczęściej po kilku tygodnikach, miesiącach, latach, blog nagle „usypia”. Znam wiele takich przypadków, chociażby znakomity Tygiel. Wyjątków jest mało. Jeden z takich blogów, który przetrwał długie lata, prowadzi regularnie Czara, bodajże od ponad 10 lat! Ludzie przestają pisać bloga, bo czują się zmęczeni ciągłą koniecznością „dokarmiania” go, bo w którymś momencie życie staje się ważniejsze, a czasem to ono staje nam na drodze- rodzą się dzieci albo pochłania nas doszczętnie nowa praca.
Ale pojawiają się nowi blogerzy, którzy z zapałem podejmują wyzwanie opisywania własnych przeżyć i emocji, dostarczają nam recenzji z przedstawień i minireportaży z podróży. Pełni energii i pomysłów, pokazują swój kawałek świata a czasem przypadek sprawia, że mamy okazję ich poznać...

Jednym z takich "nowych", które ostatnio czytałam są Notatki Niki, blog podróżniczo-kulinarno-kulturalny. Szczerze mówiąc, z podziwem obserwowałam opisywanie przedstawień teatralnych obejrzanych przez Nikę w Paryżu. Skądinąd, Nika jest w ciągłym ruchu, ciekawa wszystkich dziedzin życia we Francji...

Przed kilkoma tygodniami biorąc udział w spotkaniu z francuską, bardzo popularną pisarką, Catherine Pancol, Nika poprosiła o dedykację po polsku i ogłosiła, że w drodze losowania, książka ta przypadnie w udziale blogerce. Zgłosiłam się. Szczęście się do mnie uśmiechnęło i wylosowano dla mnie „Żółte oczy krokodyla”! Aby  przekazać mi książkę, spotkałyśmy się z Niką w moim ulubionym francuskim bistrze Courcelles i miałam okazję poznać  przesympatyczną, życzliwą ludziom, o otwartej głowie osobę i do tego, wraz z książką Katarzyny Pancol otrzymałam w prezencie gigantyczny słój konfitur z gorzkich pomarańczy zrobionych przez autorkę bloga. Jeszcze go nie otworzyłam, ale daję sobie rękę uciąć, że konfitury są wspaniałe- czytałam jak autorka je przygotowywała!!! 

Ciepło mi się zrobiło na sercu i pomyślałam sobie, że mimo wszystko, chyba jednak warto pisać bloga! Nie sądzicie? Dziękuję Nika!