foto

foto

środa, 25 listopada 2015

Lulu wyprowadzi Ci psa


Na Placu St. Paul., w samym sercu Marais, stoi od kwietnia kolorowy kiosk o otwartych okiennicach, pełen kwiatów i książek, o pogodnej  nazwie „Lulu na mojej ulicy - dozorca dzielnicy”- przyciągając wzrok zaintrygowanych przechodniów. Można tam poprosić o pomoc w wyprowadzaniu psa, naprawienie popsutej lampy, sprzątaniu, podlewaniu kwiatków w okresie wakacji czy złożeniu przywiezionych z IKEI mebli.  Pomysłodawcą tego oryginalnego miejsca na mapie Paryża jest młody dynamiczny przedsiębiorca, Charles-Edouard Vincent, który na wiosnę wylansował nowy koncept służący mieszkańcom a jednocześnie budujący pomiędzy nimi więzi społeczne.

Wyszedł on z założenia, że coraz częściej mieszkamy sami, z dala od rodziny a nierzadko brakuje nam dyspozycyjnych przyjaciół czy po prostu kogoś, komu możemy zaufać i zostawić klucz, kto wyprowadzi psa albo przypilnuje wieczorem dzieci czy odbierze ubrania z  pralni.  W Paryżu wiele domów posiada dozorcę, który jest często taką osobą wyręczającą w wielu sprawach, ale po pierwsze, jest to  coraz częściej instytucja zarezerwowana wyłącznie dla bogatych a po drugie, dość trudno wysłać nam dozorcę po croissanty rano a tym również „Lulu” może się zająć. Koncept polega więc na stworzeniu sieci osób, które z taką pomocą mogą nam przyjść, gdy nie mamy pod ręką ani przyjaciela, ani rodziny.

Instytucja kiosku „dozorcy” ma również na celu znalezienia zatrudnienia dla osób, szukających pracy. Kiosk w Marais ma na swojej liście ok. 20 „Lulu”, czyli kompetentnych i chętnych do pracy osób mieszkających w pobliżu. Wszystkie te osoby posiadają statut  mikro przedsiębiorcy i są to studenci, młodzi emeryci, albo osoby pozostające od dawna na bezrobociu.

Nowa instytucja wyrosła chyba nie przypadkiem w Paryżu, gdzie żyje się przede wszystkim we własnej dzielnicy, będącej czymś w rodzaju małego miasteczka, w którym ludzie spotykają się na co dzień robiąc zakupy na targu, odwiedzając szewca czy sklepy z serami i winem. Tym razem mieszkańców połączą również drobne usługi wykonywane przez sąsiada z klatki lub ulicy. Czy nie jest oczywiste, że będzie to sprzyjało nawiązywaniu więzi społecznych? Kiosk w Marais to miejsce przyjazne, otwarte dla wszystkich mieszkańców. W okienku budki dyżur sprawuje przesympatyczna młoda dziewczyna, która zna sposoby jak rozwiązać wszystkie problemy. Ceny za usługi nie są wysokie, od 5 euro do 30 przy pracach wymagających większych kompetencji. Tylko patrzeć jak nowe „Lulu” wyrosną w innych dzielnicach paryskich. A może coś takiego przyjęłoby się u nas?









środa, 18 listopada 2015

Fluctuat nec mergitur

Ile dni potrzeba, żeby otrząsnąć się z koszmaru? Odkleić oczy od radia i telewizora? Nie reagować podskokiem na hałas? Przestać śledzić na Internecie, jak postępuje policyjne śledztwo, wycierać oczy chusteczką patrząc na zdjęcia młodych, zabitych przez terrorystów ludzi? Zza okien słychać co jakiś czas odgłosy pędzących karetek albo wozów policyjnych. Dziś w środku nocy obudziła nas informacja o ataku na siedzibę terrorystów w Saint-Denis, pościg za tym, który był „mózgiem” zamachów trwa.

Paryż przeżywa jedną z najtrudniejszych chwil w swojej historii. Zginęli zupełnie przypadkowi, niewinni ludzie. Gdy patrzyłam wczoraj na zdjęcia ich młodych twarzy, to nie mogłam się oprzeć skojarzeniu z warszawskimi powstańcami-taka sama bezsensowna śmierć. Wiem, to była inna wojna i ofiary w Paryżu tej śmierci nie wybierały. Francja od kilku dni płacze, ale nie jest na szczęście sama, solidaryzuje się z nią cały świat przesyłając słowa pociechy, miłości i współczucia rodzinom. Francja w żałobie, flagi spuszczone do połowy masztu.

Wracam pamięcią do piątkowego wieczoru,  planowałam wyprawę na wieczór poezji do Montreuil, ale miałam bilety na sobotni wieczór do teatru la Colline, na Gobrowicza oraz gości, więc zostałam w domu. Moimi pensjonariuszami byli młodzi ludzie,  którzy w czwartek przyjechali na długi weekend, aby nacieszyć oczy magicznym Paryżem, zrealizować marzenie życia. W piątek mieli być w Luwrze a wieczorem w teatrze Odeon. Po 21. otrzymałam pierwszą informację o zamachu w Paryżu. Włączyłam telewizor, z minuty na minutę sytuacja stawała się coraz bardziej groźna, odnotowywano kolejne zamachy. Gdy usłyszałam, że terroryści weszli do wypełnionego ludźmi Bataclanu, przeraziłam się. To modny klub rockowy, bardzo chętnie uczęszczany przez młodych ludzi. Nie spałam, jak chyba większość paryżan, do rana. Bilans tragedii okazał się niewyobrażalny. Nawet trudno znaleźć słowa, żeby opisać to, co się wydarzyło. Szok, emocje, rozpacz.

Moi goście nie wybrali się do teatru Odeon, tak jak przewidywaliśmy, ale znaleźli się 50 metrów od wydarzeń. Na szczęście przygarnęła ich para Francuzów i zatrzymała na noc. Nikomu nie wolno było wychodzić z domu w piątkowy wieczór, niebezpieczeństwo nie zostało zażegnane. Wrócili w sobotę rano, zszokowani tym co się stało. Na miasto wyszliśmy dopiero w sobotę wieczorem, pojechaliśmy na plac Republiki, gdzie od soboty gromadzą się ludzie składając kwiaty i paląc świece, w takich chwilach lepiej być razem. Ale podczas czterogodzinnego wieczornego spaceru miasto było puste, prawie nikogo w metrze, ludzie pochowali się pod domach, nie ryzykując dalszych wypraw. 

Życie zaczyna powolutku wracać dopiero od poniedziałku. Ostrożnie otwierają się pierwsze muzea, teatry, kina...Na tarasach kawiarń pojawiają się klienci, restauracje zaczynają się powoli wypełniać. Ale to, co mnie może najbardziej wzrusza i daje nadzieję, to niezwykła solidarność, jedność mieszkańców Paryża. Nie ma oskarżeń pod adresem muzułmanów ani w radiu, ani w telewizji, prasie czy na ulicy. Gdy usiedliśmy na moment w kawiarni, młody mężczyzna powiedział do kelnera „Wiesz, ja jestem muzułmaninem, ale dziś płakałem razem z wami”. Jak ognia ludzie wystrzegają się łączenia terroryzmu z islamem. Przed Bataclanem przedwczoraj spotkali się przedstawiciele wszystkich religii: muzułmanie, żydzi, buddyści, katolicy i odmawiali wspólnie modlitwy.

Nigdy nie widziałam Francji tak zjednoczonej, dumnej, zwartej w przekonaniu, że uderzono w jej największe wartości: w młodość, w wolność, w radość, w życie. W miejscach w których zginęli ludzie, paryżanie składają kwiaty, ale wśród kwiatów widziałam również wieżę Eiffla i butelkę czerwonego wina. „Wy macie pistolety a my mamy szampana”-ktoś napisał na położonej na trotuarze kartce. Na  placu Republiki ktoś inny namalował kredą: "Tam, gdzie jest nienawiść, wkładam miłość" a dalej widać cytat z Victora Hugo „Pierwsza prawda jest następująca: nie zabijaj i to słowo jest absolutem, dotyczy zarówno prawa jak i jednostki”.

Podziwiam od kilku dni dojrzałość i mądrość społeczeństwa francuskiego. Ale także sprawnych, mądrych i kompetentnych dziennikarzy, którzy potrafią doskonale informować a jednocześnie uspakajać społeczeństwo, lekarzy, którzy od kilku dni dokonują cudów, do których nie byli przygotowani, policję-oddziały specjalne, które mają do czynienia z samobójcami wysadzającymi się po to, aby zabić jak największą ilość osób oraz społeczeństwo francuskie, które potrafi tak godnie uczcić pamięć swoich ofiar. Ma się wrażenie, że każda osoba, która zginęła była ważnym, bardzo ważnym ogniwem w społecznym łańcuchu i ten łańcuch przerwano i krwawi. Zginęli ludzie kilkunastu narodowości, muzycy, studenci, dziennikarze, profesorzy wyższych uczelni, ludzie pracujący w wydawnictwach.

Okaleczony Paryż leczy rany, ale jestem przekonana, że miasto podniesie się, że odbuduje, wyjdzie z tych strasznych doświadczeń wzmocnione, jeszcze bardziej zintegrowane i świadome wartości jakie niesie sobą życie w miłości i bez wzajemnej nienawiści. Paryż będzie jeszcze piękniejszy, bardziej szlachetny, mądry i pełen miłości!

Dwa dni temu natrafiłam na list napisany przez męża jednej z ofiar piątkowego terroru. Przetłumaczyłam ten list na polski, bo wydaje mi się, że powinna się z nim zapoznać jak największa liczba osób. Jego autorem jest Antoine Leiris i nosi on tytuł „Nie będziecie mieli mojej nienawiści”
„W piątkowy wieczór zabraliście życie osobie wyjątkowej, miłości mojego życia, matce mojego syna, ale nie będziecie mieli mojej nienawiści. Nie wiem kim jesteście, i nie chcę wiedzieć, jesteście martwymi duszami. Jeśli ten Bóg dla którego ślepo zabijacie stworzył nas na swój obraz, każda kula w ciele mojej żony będzie raną w jego sercu.
Nie dam wam prezentu w postaci mojej nienawiści. Pewnie tego chcieliście, ale odpowiedzieć na nienawiść gniewem będzie oznaczała ten sam rodzaj nieświadomości, która uczyniła z was tych, którymi jesteście. Chcecie, abym się bał, abym spoglądał na moich współobywateli podejrzanym wzrokiem, że poświęcę moją wolność dla bezpieczeństwa. Przegraliście. Ten sam gracz gra nadal.
Widziałem ją tego ranka. Nareszcie, po dniach i nocach oczekiwania. Była tak samo piękna jak gdy wychodziła w piątkowy wieczór, tak samo piękna gdy się w niej do szaleństwa zakochałem ponad 12 lat temu. Oczywiście jestem zdruzgotany rozpaczą, przyznaję wam to małe zwycięstwo, ale będzie ono trwało krótko. Wiem, że będzie nam ona towarzyszyła każdego dnia oraz, że odnajdziemy się w tym raju wolnych dusz do którego wy nie macie dostępu.
Jest nas dwóch, mój syn i ja, ale jesteśmy silniejsi niż wszystkie armie świata. Skądinąd nie mam, nie mogę wam poświęcić więcej czasu, muszę pójść do Melvila, który obudzi się po popołudniowej drzemce. Ma prawie 17 miesięcy, zje swój podwieczorek jak każdego dnia a następnie pójdziemy się bawić jak co dzień i całe życie tego małego chłopca w szczęściu i wolności- będzie dla was policzkiem. Gdyż jego nienawiści też nie będziecie mieli.”
W różnych punktach Paryża artyści street artu zabrali się do pracy, na czarnym tle piszą
Fluctuat nec mergitur-Mimo zawieruch, nie zatonął. To o Paryżu.

















środa, 4 listopada 2015

Notatki z podróży: Warszawa-Montricher-Genewa

"Źródłem życia jest ruch. Nie może się więc ono znaleźć się w stanie bezruchu, gdyż jeśli życie stałoby się bezruchem, to powróciłoby  do swojego pierwotnego stanu, do Nicości. Dlatego podróż nigdy nie ustaje, ani w świecie na górze, ani na dole"-pisał arabski filozof Ibn 'Arabi w XII wieku.  Ostatnio trochę podróżowałam, z północy na południe Europy. Najpierw Warszawa, trzydniowy pobyt z okazji obchodów 40-lecia wydziału, który ukończyłam przed laty. Wydziału elitarnego, było nas na roku zaledwie dziesiątka, w elitarnej artystycznej szkole, wśród ludzi, których oglądało się wówczas w telewizji i na scenach warszawskich teatrów. Wielu z moich kolegów doskonale odnalazło się w nowej, demokratycznej rzeczywistości-prowadzą programy telewizyjne, piszą książki, pracują w prasie. Ale generalnie, chyba nie jest tak różowo. Jestem nikim-powiedział mi jeden z kolegów ze studiów, co przyznam się szczerze, mnie zmroziło. To znaczy co? Że jeśli nie jest się już na topie popularności, to można swoje życie uważać za przegrane? Inni, jak to się mówi, „cienko przędą”. Koleżanka z roku pracuje jako zastępca naczelnego w jednej z gazet teatralnych, zarabia 2,5 tysiąca i ma na utrzymaniu dzieci- nie starcza. Przyznała się, że szukała już nawet pracy w sklepie, żeby dorobić. Innemu koledze, doskonałemu reżyserowi, ale który nie potrafi robić komercyjnych produkcyjniaków, nie starcza na czynsz, wiele osób pracuje w różnych placówkach kulturalnych dosłownie za grosze, na pół czy ćwierć etatu.  

Dla intelektualistów i artystów nastały ciężkie czasy. Wydaje się w Polsce miliardy na autostrady, na stadiony, na kościół, na nauczanie religii w szkołach, ale mam wrażenie, mało kto myśli o kulturze. Bo komu ona jest potrzebna? Najważniejsze stało się morale narodu i wzrost gospodarczy, reszta przestała się liczyć. I jeszcze jedno, ta podróż w czasie, uświadomiła mi, że odeszło całe pokolenie laickich, lewicowych intelektualistów, którzy mnie uformowali czyli Marta Fik, Stefan Meller, Jerzy Adamski czy Andrzej Wanat ale także wielu innych, niezastąpionych takich jak Leszek Kołakowski czy Jacek Kuroń. W wyborach, chyba tylko partia Razem reprezentowała ten typ myślenia-społecznego, lewicowego, neutralnego religijnie i może koalicyjna Lewica, która przepadła z kretesem. Warto zajrzeć na warszawskie wojskowe Powązki, żeby przypomnieć sobie ludzi pokolenia, które odeszło, ale nie zostawiło po sobie zbyt wielu spadkobierców.

Na grobie mojego rektora

W Warszawie udało mi się zajrzeć do dwóch miejsc. Pierwsze, to Muzeum Sztuki Nowoczesnej na Emilii Plater, mieszczące się w byłym sklepie meblowym. Jak pewnie wiecie, od kilkunastu lat istnieje projekt zbudowania muzeum sztuki godnego stolicy, tylko...jakoś nie wychodzi. Ostatni projekt spalił na panewce-z projektantem ze Szwajcarii zerwano umowę. Ale „Emilka” pokazuje obecnie dwie ciekawe wystawy-pierwsza z nich dotyczy pracy słowackiego, awangardowego artysty Juliusa Kollera, a widziałam ją już i nawet o niej pisałam – w Centrum Pompidou. Wersja warszawska jest zdecydowanie lepiej udokumentowana, ale może zabrakło w niej tego, co stanowiło atrakcję w Paryżu, pewnego rodzaju zabawy, bowiem w Pompidou rozstawionych zostało kilka, przekształconych przez artystę stołów pingpongowych i zwiedzający wystawę doskonale się bawili, dowiadując się jednocześnie, że gra w ping-ponga czy tenisa jest rodzajem metafory demokracji, bowiem podobnie jak w grze, obowiązuje nas przestrzeganie zasad fair-playu. 

Jedna z fotografii Zofii Ryder
Druga wystawa, nadzwyczaj oryginalna, prekursorska, to prace fotograficzne Zofii Rydet, która przez dwadzieścia lat portretowała ludzi w ich wnętrzach na południu Polski. Gdyby to ode mnie zależało, to stanęłabym na głowie, aby tę wystawę ściągnąć do Paryża-do Jeu de Paume, gdzie od lat prezentowane są prace artystek fotografów-wystawa cieszyłaby się wielkim powodzeniem, jestem pewna! Tym bardziej, że prace Zofii Rydet, to nic innego niż zapowiedź jednego z ciekawszych zjawisk w  dzisiejszej fotografii-myślę tu o Humans of New York, pewnie już wiecie kogo mam na myśli. Amerykański fotograf od lat fotografuje ludzi na ulicy, ale także zadaje im kilka pytań. Zofia Rydet też zmuszona była do rozmów z ludźmi, aby Ci zgodzili się ją wpuścić do swoich wnętrz i dali się w nich sportretować. Warty poznania na świecie kawałek dobrej, polskiej fotografiki.

Z „Emilki” skierowano mnie pod inny adres na ulicy Emilii Plater, gdzie na tyłach hotelu Marriott, w byłym liceum Hoffmanowej przygotowano niezwykle ciekawą wystawę o powojennej odbudowie Warszawy, ilustrowaną setkami zdjęć, dokumentów, filmów. Ale to, co przykuło moją uwagę to same wnętrza, zaprojektowane przez powojennego architekta,  pełne światła, przestrzenne, dziś już zabytkowe, bo przecież powstałe tuż po wojnie.  Budynek nadawałby się idealnie na muzeum architektury powojennej, tymczasem  jak się dowiedziałam, działkę kupił już od miasta developer i zamierza zbudować na niej kolejny wieżowiec. Centrum Warszawy to chaotyczny zbiór przypadkowych budowli, bez pomysłu, ładu i harmonii. Tymczasem burzy się, jeden po drugim, to, co stanowiło o klimacie miasta i to, co jest świadectwem jego powojennej urody. Przecież to opuszczone liceum jest doskonałym miejscem na placówkę kulturalną, tym bardziej, że mamy armię doskonale wykształconych ludzi, absolwentów wydziałów humanistycznych szukających bezskutecznie zatrudnienia. Gdybyśmy mieli przytomniejszych ludzi u władzy, to w Warszawie wyrosłoby 10-15 nowych miejsc kultury, muzeów, ośrodków kultury, w których mogliby oni znaleźć zatrudnienie.
Spór o Warszawę w liceum Hoffmanowej
Wracałam z Warszawy do Paryża z Brazylijczykiem z San Paulo. Przypadek zrządził, że on też widział wystawę w liceum Hoffmanowej o powojennej odbudowie Warszawy i też dowiedział się, że budynek zostanie zburzony i bardzo nad tym ubolewał. Zwiedził Muzeum Powstania Warszawskiego i Auschwitz. Dobrze byłoby, gdyby do tych ważnych miejsc świadczących o naszej historii przybyły jeszcze te nowe-będące dowodem naszej aktywności artystycznej i społecznej. Pomysłowych ludzi nie brakuje-brakuje pomocy ze strony państwa, które wymawia się brakiem pieniędzy. Pieniądze są, gdy trzeba dofinansować lekcje religii, gorzej, gdy chodzi o teatry. Czy wiecie, że od czasu wojny, nie zbudowano w stolicy ani jednego teatru? Buduje się Nowy Teatr dla Krzysztofa Warlikowskiego, ale to wszystko!
Na spotkaniu z Cees Nooteboomem w Fundacji J. Michalskiego
Z Warszawy poniosło mnie na południe, do Genewy i okolic. Przede wszystkich, po raz kolejny odwiedziłam świątynię książki jaką stała się Fundacja Jana Michalskiego w Montricher, u stóp Jury, w okolicach Morges, w połowie drogi pomiędzy Genewą i Lozanną. Jest to monumentalny projekt, jaki pani Vera Michalski poświęciła zmarłemu przed laty mężowi,  z którym założyła wydawnictwo Noir sur Blanc. Budynki Fundacji to nowoczesna biblioteka w której na kilku piętrach zgromadzonych zostało ok. 50 tys. książek oraz stojący obok drugi, mieszczący niewielki amfiteatr budynek, w którym organizowane są spotkania z pisarzami ( ostatnio byłam na spotkaniu z Julianem Barnesem oraz na przyznaniu nagrody Kościelskich Szczepanowi Twardochowi za „Dracha”.) W ubiegłą sobotę do Montricher zaproszony został Cees Nooteboom, holenderski podróżnik, poeta, eseista i krytyk, uznawany za jednego z największych współczesnych pisarzy europejskich, chyba mniej znany u nas.

Powrót do Genewy. Jej pragmatyczni i oszczędni mieszkańcy nie uważają kultury za priorytet, ale jak już się zdecydują na jakiś projekt w tej dziedzinie, to jest on porządnie wykonany. I tak po latach prac, oddane zostało do użytku muzeum etnograficzne i przyznam się szczerze, olśniło mnie jakością wykonania architektonicznego oraz zbiorów. Jako osoba kochająca wszystko to, co wiąże się z książką, oczywiście moją uwagę przykuły pierwsze świadectwa cywilizacji  pisma i tak odkryłam na przykład  XIX -wieczny manuskrypt Mahabharaty.

XIX-wieczny manuskrypt Mahabharaty

Nowoczesne muzeum etnograficzne w Genewie



Ale od kilku dni znów jestem w Paryżu, rzucając się w wir życia kulturalnego. Jutro wystawa „Blaski i cienie. Obrazy prostytucji” w muzeum Orsay. Jedna z kilkunastu wartych uwagi wystaw tej jesieni w Paryżu. W teatrze La Colline, Christophe Honoré prawie do końca listopada wystawia Gombrowicza- trzeba koniecznie zobaczyć, w Filharmonii wielka wystawa poświęcona Chagallowi...
Lubię Francję i Francuzów. Bo mimo kryzysu, potężnego zadłużenia i wielu problemów z emigrantami(którymi tu, mam wrażenie-nikt się za bardzo nie przejmuje) jest to kraj szczęśliwych ludzi. Na co dzień się z nimi spotykam i nikt jakoś nie narzeka, natomiast wszyscy gdzieś biegają, czytają, piszą, uczą się języków i cieszą życiem. Najwyższy jest przyrost naturalny w Europie, mimo iż aborcja jest ogólnodostępna a kobiety, w większości, to doskonale wykształcone feministki. W czym tkwi więc sekret szczęścia społecznego?
Dochód narodowy czyli PKB wypływający z aktywności kulturalnej stanowi we Francji 3,2 proc. i wynosi 58 mld euro, dając zatrudnienie 670 tys. ludzi. Francja wydaje rocznie na kulturę 13,9 mld, ale więcej na niej zarabia niż wydaje.  A jeśli aktywność kulturalna społeczeństwa jest miernikiem szczęśliwości? 

Lubię wracać do Paryża. Gdy wchodzę do domu, zapalam prawie mechanicznie radio, nastawione na France Culture, wsłuchując się w debatę czy recenzję z nowo wydanej książki. Cieszy uszy poziom dyskusji, piękno języka używanego przez dziennikarzy, szacunek dla oponentów. Dobrze jest wrócić do domu.