foto

foto

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Dzien w Alpach





Nie jestem wielkim miłośnikiem natury. W tej materii zgadzam się całkowicie z Woody Allenem, który wyznał swego czasu, ze, jeśli chodzi o kontakt z natura to Central Park mu całkowicie wystarczy. Mnie wystarczyłyby całkowicie Ogrody Tuleryjskie. Ale „vacances et famille oblige” i wylądowałam na kilka dni w szwajcarskich Alpach. Z reguły jeździmy zawsze w to samo miejsce, do tej samej doliny i z tym samym widokiem na dolinę Rodanu. Tym razem zaproszenie przyszło do sąsiedniej doliny kantonu Valais a raczej na wzgórza położone nad miastem Sion.



To zaledwie 20-sto tysięczne miasteczko jest stolica dwujęzycznego kantonu słynącego chociażby ze szczytu znanego wszystkim amatorom czekolady Toblerone. Zarządzane jest przez władze miejskie urzędujące w pięknym starym ratuszu. Ale ratusz nie jest własnością miasta.
Otóż od średniowiecza, miasta szwajcarskie były zarządzane przez wspólnoty mieszkańców, które nazwały się, od łacińskiego czy tez niemieckiego „Burg” – bourgeosie, co nijak się ma to marksistowskiej „burżuazji” a oznacza raczej rdzennych mieszkańców miasta.



Nowoczesna konstytucja szwajcarska, która ujrzała światło dzienne w 1848 roku postanowiła rozciągnąć przywilej zarządzania miasta na wszystkich jego mieszkańców. Co wiec się stało z „bourgeosie”? Otóż w niektórych kantonach cala własność oraz przywileje zostały „upaństwowione” a w takich jak na przykład Berno, Fryburg czy Sion, „bourgeoisie” zachowała rozmaitego rodzaju własności, takie jak lasy, budynki, szpitale czy tez na przykład ratusz miejski. Zarządzanie tymi dobrami przynosi dochody, które „bourgeoisie” przeznacza na projekty kulturalne związane z miastem. Sa to dość duże fundusze.



„Bourgeoise de Sion” obejmuje obecnie 11 proc. ludności miasta. Godność te posiadają tylko rdzenni obywatele i jest ona przekazywana z pokolenia na pokolenie. Nie ma jednak nic wspólnego z arystokracja, należą do niej po prostu Ci, którzy zamieszkują miasto od pokoleń.
Corocznie, w trzeci poniedziałek lipca, przedstawiciele mieszczaństwa miasteczka Sion oraz zaprzyjaźnieni goście wyjeżdżają na tradycyjna, trwająca właściwie od wieków wyprawę kontroli lasów do niej należących. Kiedyś, był to długi całodzienny marsz, dziś, większa cześć wyprawy odbywa się, przynajmniej na początku, autokarami.



Marsz rozpoczęliśmy około dziesiątej rano w stronę domeny Thyon 2000. Pogoda była wymarzona, świeciło silne, gorskie słonce, ale na wysokości, na której się znajdowaliśmy, czyli ok. 1400 metrów nie odczuwa się juz upału. Spacer po pastwiskach przeplatany był degustacjami serów produkowanych w gorskich mleczarniach, suszonego mięsa, płaskich kromek żytniego chleba a wszystko to dość regularnie „moczone” specjałami białych win z Valais, czyli przede wszystkim ich ukochanego Fendant.

I przyroda, która była dla mnie bohaterka tego dnia-zapierajace dech w piersiach krajobrazy, absolutna cisza, z której gdzieniegdzie wydobywały się jedynie odgłosy krowich dzwonków. Cisza, która mnie z reguły nudzi i przeraza była inna. Nie chciało się odchodzić…

Nie wiem, może uczynil to osiemnastomiesięczny pobyt w paryskim kotle hałasu, nigdy niekończących się przemarszów ludzi spowodował, ze cisza i urodę krajobrazu zaczęłam odczuwać inaczej. Myślę, ze, jeśli ktoś kocha góry a chciałby spędzić wakacje w Szwajcarii to akurat ten kat będzie idealny.



I jeszcze kilka slow o mieszkańcach Valais. O Szwajcarii tak naprawdę wie się malo, powtarzając najczęściej zasłyszane stereotypy o czekoladzie i zegarkach. Jeszcze mniej osób ten kraj i ludzi rozumie. Mnie tez nie chce się wierzyc, ze w samym srodku Europy może znajdowac się kraj, który swoja ostatnia bitwe stoczył w 1515 roku. I od tego czasu żyje w pokoju.

Spacerując gorskimi ścieżkami i dyskutując z mieszkańcami Sion zdałam sobie może jak nigdy sprawę, ze ten trwający od kilku wieków pokojowy klimat wywarł ogromny wpływ na ich charakter. Nie znoszą konfliktów, jakie by one nie były, polityczne, społeczne, rodzinne i bronia się przed nimi jak diabeł przed świecona woda przywiązując największa wagę do takich cnot jak dialog, porozumienie i pokój. Inna wartością, bardzo ważna dla mieszkańców alpejskich dolin, jest tradycja i gościnność, równa chyba naszej. Spacer po leśnej domenie zakończyły zawody rzucania kamieniem, narodowy sport Szwajcarów i wieczorna raclette. Wracaliśmy samochodem zachwycając się roztaczającymi się przed nami widokami na dolinę Rodanu.






2 komentarze:

  1. Holly, myślę, że gdybyś prowadziła bloga o Szwajcarii moglibyśmy się dużo od Ciebie dowiedzieć. Myślę, że to zupełnie egzotyczny kraj dla nas! Bardzo ciekawa jestem jak smakuje wino Fendant...
    PS Bardzo ładne zdjęcia! Mam tylko jedną uwagę, wydaje mi się, że gdyby były zamieszczane w większym formacie, byłyby znacznie lepiej eksponowane i łatwiejsza do podziwiania. Wiem, że po kliknięciu otwierają się w większej wersji, ale jednak. A w co "dują" Ci trzej panowie? To moje ulubione zdjęcie z tej serii!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czara, jest mi niezwykle milo, ze znalazlas czas i zajrzalas na moj "alpejski wpis". Mam nadzieje, ze Fendant bede Cie mogla przy najblizszej okazji poczestowac - towarzyszy najczesciej fondue i raclette. Natomiast jesli chodzi o tych co "duja" to nie chce mi sie wierzyc, ze nigdy nie slyszalas dzwieku "cor des Alpes"...w letnie dni, czesto slychac je w gorach, wiatr niesie ich dzwiek dosc daleko...

    OdpowiedzUsuń