foto

foto

wtorek, 28 czerwca 2011

Kilka refleksji po teatralnym maratonie...

Dwa dni, trzy przedstawienia. Był to naprawdę wspaniały, teatralny weekend. Pierwsze z nich grane było w malutkim, ale prestiżowym teatrzyku 19-stej dzielnicy nazwanego fikuśnie  „Spojrzenie  Łabędzia”. Był to „Król Edyp” Sofoklesa, który jest tekstem na tyle znanym, że nie chodziło o to, aby usłyszeć o czym będzie przedstawienie, ale zobaczyć jak je zrobiono, jakimi środkami. Najpierw sala, niewielka, może 150m2, a na niej ułożona wąskim paskiem w kształcie koła, brązowego koloru ziemia. Będzie ona grała ważną role w spektaklu. Gdy zapalają się światła, aktorzy wiją się  w najrozmaitszych pozycjach wewnątrz tego koła, a do naszych uszu dobiega odgłos płaczu, Nie, to nie płacz, to potworny jęk, zawodzenie, wycie. W mieście panuje zaraza i ludność Teb błaga dobrego króla Edypa o ratunek.

Od pierwszej chwili przedstawienia czujemy, że nie mamy do czynienia z przedstawieniem komercyjnym, które zostało zrobione w dwa tygodnie przed premierą. Czuje się, że każde wypowiedziane słowo, każdy ruchu poprzedził wielogodzinny techniczny, fizyczny trening i wielotygodniowa, zbiorowa praca. Słowa są zsynchronizowane do ułamka sekundy, aktorzy płynnie, znakomicie ustawionymi niskimi głosami wprowadzają w kolejne sceny, zwiastujące ciążące nad Edypem fatum. Rośnie napięcie, chociaż wiadomo, że królowi Teb nie uda się umknąć woli Bogów, że mimo wszystkich starań, jesteśmy bezsilni wobec nieodgadnionych kolei losu.

Nie ma w tym przedstawieniu ról pierwszo czy drugoplanowych, a chór składający się z pięciu kobiet ubranych w jednostajne, czarno-żółte suknie (tradycyjne, włoskie?, bałkańskie?) łączy poszczególne elementy przedstawienia śpiewem, potężnymi głosami pieśni, które wydawało mi się ze pochodzą z okolic Sycylii, ale nie są z Bułgarii, Mołdawii, Korsyki... Zastąpienie nimi chóru i śpiewanie w językach, w jakich powstały, wnoszą w przedstawienie atmosferę uniwersalności przesłania sofoklesowego.

Przedstawienie wyróżnia się  innością spośród francuskiej produkcji teatralnej, moim zdaniem, byłoby niewątpliwie wydarzeniem w Polsce, tak nam jest bliskie, ze szkoły Grotowskiego. Nie udało mi się dowiedzieć jaki jest „background” reżysera, ale chyba nie jest mu obcy świat Pontedery, gdzie pracował mistrz i gdzie ciągle jeszcze są aktywni jego uczniowie.

Reżyser nazywa się Luca Giacomoni a jego trupa teatralna, z którą pracuje w Paryżu- Trama. Myślę, że warto o nich pamiętać. Próbowałam się czegoś więcej o nich dowiedzieć, ale znalazłam tylko przepiękne zdjęcia z prób w plenerze, które zobaczyć można tu. Dają one niewielkie wyobrażenie o przedstawieniu ale potwierdziły moje przypuszczenia, że dochodzenie do spektaklu odbywało się bardziej poprzez ruch i głos niż poprzez tekst. Ale może się mylę?

Na drugie przedstawienie wybrałam się na drugi koniec Paryża czyli do słynnych Cartoucherie (siedziba Ariane Mnouchkine). Samo miejsce jest magiczne, choć jest to takie odludzie, że z ostatniej stacji metra (Chateau de Vincennes) dowozi nas do teatru autokar. Trwał festiwal szkół teatralnych a raczej przegląd spektakli dyplomowych, czyli rodzaj wizytówki kilkunastoosobowej grupy młodych aktorów, którzy pokazują swoje umiejętności reżyserom i dyrektorom teatrów. Spodziewałam się więc sporej dozy talentu, energii i pasji do zawodu.

Ni wiem, co skłoniło reżysera przedstawienia pokazanego przez Szkołę teatralna w Esonne do wyboru tekstu Hanokha Levina „Wymarzone dziecko”, gdyż jest on po prostu zły. Po pierwsze, to rodzaj sennej traumy ocalonego z Holocaustu Zyda, któremu mieszają się sceny przemocy, morderstw, gwałtu. Sceny są wiec bardzo mocne, wręcz szokujące a akcja dzieje się wszędzie czyli nigdzie. Owemu „wymarzonemu dziecku” ktoś na jego oczach, ale właściwie trudno ustalić kto, zabija ojca, później ktoś inny chce go ratować, ale pod warunkiem, że matka mu się odda a wreszcie tez na jego oczach porywają matkę jacyś potworni gwałciciele przebrani w wojskowe mundury. Tekst niezwykle trudny, powierzony młodzieży nic nie zyskuje, natomiast wyraźnie czuje się, ze młodzież dusi się, „nie  jest w stanie unieść tego tekstu”…Szkoda młodzieży…

Toteż przed następnym przedstawieniem, obawiałam się, ze czeka mnie takie samo rozczarowanie. Pomyłka! Tym razem był to dyplom ESAD-u czyli najlepszej i najpoważniejszej państwowej szkoły teatralnej w Paryżu, czegoś w rodzaju warszawskiej Akademii Teatralnej. I tym razem reżyser, Laurent Hatat wybrał rzadziej grany dramat Ibsena „Podpory Społeczeństwa” jednego z ostatnich dwunastu tekstów Norwega poświęconych dochodzącej do władzy i pieniędzy burżuazji zdobytych na drodze kłamstw, hipokryzji i kalomni. Świetnie napisany tekst, do którego warto zajrzeć, nie tylko przy okazji przedstawienia teatralnego, gdyż stawia pytania jak najbardziej aktualne, a dotyczące systemu, który zaskakująco niewiele zmienił od XIX wieku.

Na scenie piętnastka świetnie przygotowanych do zawodu aktorow, pod każdym względem: dykcji, gry, ruchu scenicznego…Wyszłam oczarowana, gdyż dawno już nie widziałam tak znakomicie zrobionego przedstawienia.

W przyszły czwartek planuje „Wesele u drobnomieszczan” Brechta i Fedrę Racine'a, jeśli nic nie pokrzyżuje mi planów. A w niedzielę teatralne Święto, czyli „Opera za trzy grosze” w przesławnej „Comedie Francaise ” na które chyba jakimś cudem udało mi się zdobyć bilety. 

niedziela, 26 czerwca 2011

Maria Antonina przegrywa zakład

Są w Paryżu miejsca mniej znane, w których można się ukryć przed tłumem i hałasem miasta a dostępne z centrum, dosłownie na wyciagnięcie ręki. Jednym z takich miejsc jest okryty niezwykłą historią XVIII-wieczny ogród Bagatelle, rodzaj odnogi lasku Bulońskiego. Ale zacznę może od nazwy.

Francuskie słowo „bagatelle” i polskie „bagatela” znaczą właściwie dokładnie to samo. A więc kto pożyczył od kogo? Sprawdziłam i okazało się, ze Francuzi od Włochów (łacina)a my od Francuzów. Zajrzałem też dla upewnienia się do słownika języka polskiego, który podaje trzy znaczenia bagateli-cos nieistotnego, drobiazg, głupstwo lub błahostka, albo ogrodowy pałacyk lub pawilon modny w XVIII-wiecznej Polsce, wreszcie - rodzaj miniatury instrumentalnej (zwykle fortepianowej) o nieokreślonym charakterze i pogodnym nastroju.

Bagatelą nazwała swój ogrodowy domek (un pavillon) w zamku Bellevue, markiza de Pompadour a Park Bagatela w lasku Bulońskim powstał jako...rezultat zakładu między marszałkiem d’Estree, słynnym pijakiem i kobieciarzem (przepraszam, we Francji mówi się libertyn!) i jego szwagierką czyli Marią Antoniną. Marszałek zakupił ową domenę  w 1775 roku  za niewielkie pieniądze i się tym chełpił! Zona Ludwika XVI zakpiła sobie z niego, że jego „włości” chętnie i szybko odwiedzi i dobrze byłoby, gdyby je choć trochę na jej królewską wizytę przygotował.

Padł zakład o 100 tys. Ludwików, że za 64 dni rezydencja godna królowej będzie gotowa. Nie chodziło tu jednak o pieniądze, ale o honor marszałka, który zatrudnił do pracy 900 ludzi, w przeciągu jednej nocy z architektem zrobił projekt i przeznaczył na ten jeden z wielu kaprysów, jak stwierdził -bagatela, czyli 3-4 mln ówczesnych Ludwików.


Orangeria w parku Bagatelle

Ale pałac stanął, pięknie umeblowany a z jego okien roztaczał się bajeczny widok na park w bardzo modnym stylu chińsko-angielskim. Do dziś zachowały się wyremontowane w zasadzie wszystkie powstałe wówczas budynki, miedzy innymi cudowny, romantyczny i w stylu angielskim domek ogrodnika.


Domek ogrodnika w ogrodzie Bagatelle

Park zachował dziś swój ówczesny klimat, przeobraził się w jeden wielki ogród róż a to może dlatego, że tradycyjnie odbywa się tam raz do roku w czerwcu konkurs róż. Ponoć zasadzonych jest 12 tys. gatunków. Dla amatorów tych kwiatów-raj!



Ponadto prawdziwy ogród warzywny. Ze wszystkimi odmianami warzyw znanymi w XVIII wieku.
Ja ten park bardzo lubię. Za niezwykły spokój, ale przede wszystkim za bajecznie piękne, kolorowe pawie (jest ich tam naprawdę dużo i potwornie hałasują!). Można do nich podejść bardzo blisko, są calkowicie oswojone a gdy widzą aparat fotograficzny, to natychmiast ustawiają się do zdjęcia... Właśnie tak!




sobota, 25 czerwca 2011

Nostalgia za bardzo starym rockiem: AC/DC, Led Zeppelin, Jim Morrison i inni...


Jedno z okien mojego paryskiego mieszkania wychodzi na podwórko. Ot, takie sobie podwórko jakich tu tysiące. Przypomina trochę skwerek z filmu Hitchcocka „Okno na podwórze”. Przy otwartym oknie słychać dobiegające z każdego mieszkania hałasy, rozmowy, najczęściej muzykę. W poprzednim paryskim mieszkaniu, pod sąsiednim numerem, miałam za ścianą naprawdę bardzo słabo uzdolnionych młodych pianistów- na szczęście, bez motywacji. Kamienica była w połowie zamieszkana przez Żydów, wszystkie cierpienia powtarzanych do znudzenia gam wynagradzał mi wiec  piątkowy wieczór, gdy do późnej nocy dochodziły do mnie niezwykłe dźwięki muzyki żydowskiej, klezmerskiej i śpiewy, rodzinne śpiewy przy szabatowym stole. Tuż za ścianą.

W mojej obecnej kamienicy mieszkają chyba sami Francuzi, dużo młodzieży i dźwięki dochodzące z podwórza są też inne. Słychać więc gitarę akustyczną, a z samej góry dochodzą do mnie dźwięki solowej gitary elektrycznej, których nie słyszałam od lat. Hitem jest Led Zeppelin ze swoim „Stairway to heaven”, wczoraj słyszałam również stary przebój Arrows a może bardziej  Joan Jette and the Blackhearts „I love rock and roll”…Czy ktoś to jeszcze pamięta? Najczęściej dochodzi jednak do mnie z mojego podwórka AC/DC, "Highway to hell”. Intryguje mnie od jakiegos czasu niezwykła fascynacja nastolatkow do starych grup rockowych. 

Ta nostalgia za rockiem z lat 60-tych jest widoczna równiez w paryskich salach koncertowych. Jutro w Palais de Sports wystąpi Ringo Starr i jest to ponoć wielkie wydarzenie tego miesiąca. A 3 lipca będzie obchodził rocznicę śmierci Jim Morrison. „Lights in my fire”, „Riders on the storm” I „LA Woman” zagra 40 lat po śmierci muzyka dwóch jego najbliższych współpracowników Ray Manzarek i Robby Krieger w paryskim Bataclanie. Z kolei 6 lipca zapowiada się Palais de Congres święto innego idola pokolenia dzieci kwiatów, Paula Simona…Na rynku płytowym poszukuje się winylowych krążków Genesis, Pink Floydów i Deep Purple…Stary rock pojawia się również w teatrze. Przedstawienie Klaty, Sprawa Dantona, które widziałam w paryskim teatrze w Creteil ilustrowało „Children of the revolution”… zespołu T-Rex! Zabytek!

Trzy dni temu byłam na Święcie Muzyki w okolicach Marais. Zupełnie przypadkowo, natrafiłam na szczęśliwy, śpiewający tłum, który słuchał rockowej grupy…A kogo grano?  AC/DC! Czyżby  rock lat 60-tych i 70-tych stał się klasyką czy tez wyraża tęsknotę za  beztroskim pokoleniem dzieci kwiatów?

Oto jak paryski tłum bawił się na Święcie Muzyki,  21 czerwiec 2011, godz. 1 nad ranem…


niedziela, 19 czerwca 2011

Współczesne Indie w Centrum Pompidou


Indie zadomowiły się w moim życiu dawno temu. Zaczęło się od teatru Grotowskiego i jego inspiracji Indiami, bez których chyba nie dokonałaby się największa w historii teatru XX wieku rewolucja. Później nadarzyła się okazja, aby na własne oczy zobaczyć hinduski teatr. Do dzis pamiętam szok, jaki przeżyłam przyglądajac się mimice aktorów  teatru Kathakala Kala Kendram z Kerali

Analizowałam zaczarowana barwne stroje i twarze aktorów, prawie niewidoczne pod grubymi warstwami szminki. Wsłuchiwałam się w egzotykę obcej, ale fascynującej kultury mając świadomość, że z tej inności moglibyśmy czerpać pełnymi garściami. I faktycznie, wiele lat później indyjska epopeję- « Mahabharatę » zeuropeizował Peter Brook, i stała się ona moim następnym etapem w poznawaniu Indii. Wreszcie nadeszła fascynacja kuchnią, wyszukiwania tajemniczych przypraw : kardamonu, kurkumy, kolendry, ziarnek cebuli i musztardy, uczyłam się odróżniać rogan josh od kormy…Później przyszedł czas na fascynacje Gandhim i na kolorowe szale z Pashminy i przyjaźń z młoda artystką, która w Indiach szukała inspiracji i której kilka prac do dziś zdobi moje mieszkanie.  I wreszcie spotkanie z Hindusem, który pasjonująco opowiadał o dzieciństwie spędzonym w Kaszmirze i balety Bejarta, którego szkoła do dziś nosi nazwę Mudra i którego wiele przedstawień było zainspirowanych indyjską sztuką tańca. Tak więc, choć nigdy w Indiach nie byłam, mam do tego kraju sporo sentymentu, pomieszanego, nie ukrywam, z fascynacją.


Otwarta przed kilkoma dniami w paryskim Centrum Pompidou mocno nagłośniona wystawa „Paryż-Delhi-Bombaj” dotycząca współczesnych Indii miała mi pokazać jaki jest tak naprawdę ten kraj dziś, po dwadziestu latach od wybuchu gospodarczego boomu. Prace nad przygotowaniem tej wystawy rozpoczęto już w 2007 roku. Do współpracy zaproszono pięćdziesięciu artystów z Francji i Indii. Francuzi mieli przedstawić swoja wizję tego kraju, artyści hinduscy opowiedzieć wszystkimi dostępnymi środkami o swojej. Miał to być rodzaj„spojrzenia skrzyżowanego” na drugi, największy pod względem ludności kraj na świecie i największą na naszym globie demokrację. Jak to zrobili? Jak im się to udało?-spróbuje w kilku zdaniach napisać.

Gdybym miała wymienić kilka tematów wiodących tej wystawy to powiedziałabym, że są to:
życie w slumsach, problemy z zanieczyszczeniem środowiska naturalnego, problemy społeczne takie jak zmuszanie do małżeństw kilkunastoletnich dziewczynek, a jednocześnie aborcja dokonywana przez kobiety na zarodkach płci żeńskiej, niska pozycja społeczna kobiet, nietolerancja wobec homoseksualistów i tzw. „trzeciej płci”, społeczeństwo kastowe.

Jest to jeden z pierwszych obrazów które rzucają nam się w oczy. Ściana kabli, komputerowych myszek i klawiatur, odpadów elektronicznych , którymi Krishnaraj Chonat, zdecydowała się przekazać ostrzeżenie wobec społeczeństw zachodnich, często traktujących Indie jako kraj w którym można umieszczać własne odpady. Indie to nie śmietnik a przecież elektroniczny szmelc, który wisi na ścianie Centrum Pompidou został przywieziony do Indii z Europy, aby po „rozbrojeniu” przez hinduskich robotników, wykonujących prace toksyczną i mało użyteczną- niby mógł służyć. Ale czy rzeczywiście służy czy też po prostu w ten sposób Zachód pozbywa się własnych śmieci?

Z kolei Hema Upadhyay buduje swój „korytarz niczym w slumsie” inspirując się dzielnicą Dharavi, największą dzielnicą dla ubogich w całej Azji usytuowaną w Bombaju, dokąd  przybywają migranci w poszukiwaniu lepszych warunków życia. To rodzaj zbudowanego w pozycji pionowej gigantycznego slumsu, co prawda w miniaturze i kolorze, ale z materiałów odzyskanych w wyniku rekuperacji. Z jednej strony ten korytarz ma w nas wywołać uczucie ciasnoty a z drugiej, jest to rodzaj szacunku dla ludzi, którzy mimo tak ekstremalnych warunków potrafią sobie zorganizować życie.
Francuski fotograf Alain Bublex zainteresował się maestrią w  „sztuce radzenia sobie” fotografując budynki Delhi obwieszone kilogramami kabli, połączeń elektrycznych i przewodów wiszących byle jak i byle gdzie, chyba mało bezpiecznych, ale za to jakoś dziwnym trafem funkcjonujących…

Stosunkowo mało jest na wystawie religii, a może nawet nie ma jej wcale, z wyjątkiem może pięknego czerwonego naszyjnika z…no właśnie wydawałoby się kwiatów, tyle że Sunil Gawde, tę tradycyjną hinduską ozdobę wykonała nie ze kwiatów, ale z pomalowanych na czerwono żyletek czyniąc aluzje do zamordowanego w 1991 roku premiera Indii Rajiva Gandhiego bombą ukrytą właśnie w takim pięknym naszyjniku. Ta praca przypomina również o tym, że wojny religijne, nie tylko z Pakistanem o Kaszmir, trwają. „Proszę nie dotykać”-tytuł jaki nosi ta praca, to też często powracający w sztuce lejtmotyw, że to, co widzimy, często różni się od tego czym jest naprawdę…

Wspomnę jeszcze o znaczącym miejscu jakie na tej wystawie poświecono tzw. hijras” czyli trzeciej płci”, chodzi tu o wszelkiego rodzaju, jak powiedzielibyśmy w Europie transwestytow czy tez raczej eunuchow, których w Indiach jest ponad milion a jak twierdza niektorzy, nawet 6 milionow.  Jest to  stara kasta, którą społeczeństwo bardzo źle toleruje, narażona na codzienne szykany i przemoc.  Opowieści o okrucieństwie i bólu zadawanym przedstawicielom tej grupy wyświetlane są na przesuwającym się elektronicznym pasku i tekst ten podawany jest w języku angielskim.

Jedną z najbardziej znanych artystek młodego pokolenia w Indiach jest Shilpa Gupta, która do Paryża przywiozła nagranie wideo zatytułowane „Half widow” o problemie Kaszmiru, którego granice są przedmiotem kontestacji podziału dokonanego w 1947 roku. Artystka sama bierze udział w wideo, rzucając niczym w grze w klasy kamień na nierównomiernych rozmiarów przestrzeniach oznaczonych na betonowym podłożu. Ubrana jest w kurta, strój typowy dla Kaszmiru w kolorze białym, kolorze żałoby. W pracy tej staje się rzecznikiem kobiet, oczekujących na mężów zaangażowanych do wojny w Kaszmirze, ale o których od dawna nie było żadnej wieści.

Są też aluzje do  Bollywodu (Pierre : Gilles),  kości ludzkie przykryte czerwonym welurem (Anita Dube), indyjski football (Riyas Komu) i sześć ażurowych klatek symbolizujących „wewnętrznych wrogów” zachodniej cywilizacji (Sudarshan Shetty) czyli słabość do luksusu, złość, łakomstwo, zaślepienie, pychę i zazdrość. Jest tez ulica Bombaju (Leandro Erlich) pokazywana z okna mieszczańskiego, paryskiego wnętrza i wreszcie magazyn inoxu (Subodh Gupta). Są tez porozbijane młotkiem francuskie lustra w stylu rokoko na które przyklejono niezliczona ilość bindi, czarnych kółeczek, które noszą na czole indyjskie poślubione kobiety(Bharti Kher) , zdjęcia z paryskiej łaźni Sun City w której spotykają się homoseksualiści, co jest formalnie zabronione w Indiach(Sunil Gupta) i wreszcie dwie piękne prace Sheli Gowda –pierwsza z nich to girlandy uplecione z krowiego łajna (na pierwszym zdjęciu tego wpisu) a druga, warkocz poniżonej Draupadi, która przyrzekła sobie, że nigdy nie zwiąże swoich włosów dopóki nie umyje ich w krwi wrogów.

Praca Gowdy jest moim zdaniem rodzajem leitmotiwu paryskiej wystawy, gdyż tematyka walki kobiet hinduskich o równouprawnienie, o szacunek, o miejsce w społeczeństwie hinduskim jest moim zdaniem najbardziej widocznym i dominującym elementem tego przeglądu.




niedziela, 12 czerwca 2011

Poniatowski w Compiègne, Wolter i salon pani Geoffrin

Oddalony o blisko 80 km od Paryża pałac w Compiègne gości już od ponad dwóch miesięcy wystawę zadedykowaną naszemu królowi, Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu. Wybrałam się tam wczoraj  trochę  z patriotycznego obowiązku a bardziej podążając tropem mojej pasji do „oświeconego” XVIII wieku i Woltera.

Najpierw kilka zdań o związkach Poniatowskiego z Francją. Podczas swojej inicjacyjnej podroży po Europie,  zatrzymał się w Paryżu w okresie od 1753 do 1754 roku. Królową Francji była wówczas Maria Leszczyńska, ale to nie ona dyrygowała Wersalem, ale pani Pompadour. Z tego co mi wiadomo, Poniatowski na dwór królewski chyba nie dotarł. Regularnie natomiast bywał w jednym z najlepszych salonów paryskich, prowadzonym przez przyjaciółkę encyklopedystów,  panią Marię Teresę Geoffrin.

Bywali tam wszyscy liczący się ludzie Paryża- artyści, pisarze, filozofowie - Diderot, d’Alembert i Wolter. Na wystawie w Compiègne pokazany jest obraz, który ilustruje jedno z takich „czwartkowych” przyjęć w salonie pani Geoffrin. I chyba przyszły król Polski spodobał się Pani domu, gdyż pozostała z nim do końca swojego życia w bardzo dobrych stosunkach- doradzała w organizowaniu kolekcji dzieł sztuki a nawet przybyła do Warszawy, w 1764 roku, na jego koronację-ponoć oddał jej do dyspozycji takie samo mieszkanie, w jakim podejmowała go w Paryżu.



Salon pani Geoffrin, być moze wśród obecnych znajduje się przyszły polski monarcha

Wielki wpływ wywarł na polskiego monarchę również sam Wolter. Na początku była to historia rodzinna, już ojciec króla za nim przepadał a sam Stanisław August Poniatowski wymieniał z nim podobno listy. Była to sympatia obopólna. Wolter pisze o polskim królu w korespondencji z Katarzyną II, chwaląc jego niezwykły umysł: „nie jestem stworzony po to, aby interesować się sekretami państwa, ale bardzo bym się zdziwił, gdyby okazało się, że jego królewska wysokość ma zdanie inne niż polski król. To jest filozof a wiec tolerancyjny dla samej zasady. Sądzę, że zawsze się ze sobą zgadzacie, dla dobra ludzkości, i po to, aby naśmiewać się z nietolerancji księży". Poniatowski zaprosił Woltera na swoją koronację, ale sędziwy już wówczas „patriarcha” miał z podgenewskiego  Ferney do Warszawy dość daleko .

O tym, że Poniatowski znał i wysoko cenił wolnomyśliciela  Woltera świadczy również i to, że w pierwszym roku swego panowania, w obronie Sirvena wysłał francuskiemu filozofowi 200 dukatów. Ponoć też Łazienkach Królewskich stoi, albo stał popiersie filozofa. Stanisław August kazał pod nim napisać „Odkąd zacząłem pisać, więcej czytamy, więcej się śmiejemy i staliśmy się bardziej tolerancyjni”.


Ale powracam do wystawy w Compiègne. Większość eksponatów z kolekcji Stanisława Augusta pokazana w Compiègne znajduje się w zbiorach Zamku Królewskiego i Muzeum Narodowego, ale nie wszystko. Francuzi też się zmobilizowali i włączyli do wystawy prace znajdujące się w zbiorach francuskich-np., przepiękny portret króla namalowany przez Vigée-Lebrun na dworze petersburskim rok przed  jego śmiercią a znajdujący się w Wersalu, albo dekoracje ścienne namalowane na zamówienie polskiego króla  i wykonane przez Pillementa a zdobiące obecnie paryski Petit Palais.


Portret króla namalowany przez Vigée-Lebrun w Petersburgu na rok przed śmiercią

W skład kolekcji wystawionej w Compiègne wchodzą obrazy olejne, rysunki, grawiury, broń i miniaturki a także szkice i plany tego, co król ufundował, zaplanował, zaprojektował i o czym marzył. A jest tego sporo. Dużą cześć projektów, mimo trudnych czasów, udało mu się zrealizować.

Po okresie rządów dwóch Wettynow, Stanisław August zastał Warszawę opustoszałą, zaniedbaną i prowincjonalną. Wszak w przeszłości siedzibą polskiego króla nie była Warszawa, ale Drezno. Nie odziedziczył tez po byłym władcy Polski żadnej kolekcji malarstwa czy też rzeźby toteż przez trzydzieści lat swoich rządów zwijał sie, aby uczynić z Warszawy stolicę europejskiego państwa, wzorując się na wszystkim tym, co udało mu się wcześniej ujrzeć na dworach monarchów europejskich.

Marzył  między innymi, aby powstało w Warszawie coś w rodzaju manufaktury porcelany w  Miśni czy we francuskim  Sèvre- i stworzył Królewską Manufakturę Belwederu-kilka waz wykonanych w tej pracowni można obejrzeć na wystawie we Francji. Są tu też projekty budowy Teatru Narodowego, biblioteki, planował nawet budowę manufaktury do produkcji jedwabiu perskiego, która miała powstać w Kobyłce i której plany można obejrzeć w Compiègne.

Rozpoczął budowaniem kolekcji malarstwa europejskiego ale to, co pokazano w Compiègne jest dość skromne w porównaniu z zakupami, których dokonywała w tym samym czasie dzięki pomocy Diderota Katarzyna II, ale mimo to znalazło się na niej sporo malarstwa holenderskiego, które faworyzował król  dzieła Rembrandta,  Pillemana, prace Victora Louis czy też niezwykle uzdolnionego Belotto, któremu zaproponowano posadę profesora w Szkole sztuk pięknych w Dreźnie, ale królowi polskiemu udało się go zatrzymać na ponad dwadzieścia lat w Warszawie. 

Kolekcjonerskie zapędy króla były ponoć bardzo źle oceniane przez polską magnaterię, która oskarżała go o rozrzutność, umiłowanie luksusu, tymczasem to samo przecież przedsięwzięły inne dwory europejskie-dodam tylko, że caryca Katarzyna II tworzyła wówczas podstawy muzeum Ermitażu kupując przy pomocy Diderota prace takich malarzy jak Poussin, Watteau, Rembrandt, Rafael czy Tycjan.

Zatrudniając Bellotta, król planował również założenie Akademii Sztuk Pięknych, projekt którego nie udało mu się zrealizować, ale pod który zbudował fundamenty, finansując z własnej kiesy Malarnię - szkołę malarstwa i rysunku. Zaprosił również do Warszawy malarzy francuskich-Norblina, Verneta, Natoire’a czy Largiliere’a, rzeźbiarzy –Andre le Brun, ucznia Jean Baptiste’a Pigalla, którego poleciła mu pani Geoffrin.Do projektu rozbudowy zamku zaprosił Jakuba Fontane’a, Pillementa do dekoracji królewskich apartamentów na zamku Królewskim…

Po obejrzeniu wystawy w Compiègne uprzytomniłam sobie, jak heroicznej, wręcz tytanicznej pracy dokonał nasz ostatni król,  przeciwstawiając się kontuszowej, konserwatywnej i niechętnej wpływom obcych kultur  szlachcie…Szkoda tylko, że wystawa nie jest pokazywana gdzieś w Paryżu, na przykład w Luwrze, gdzie w ubiegłym roku zaprezentowała się Rosja. Nie łudźmy się, do Compiègne z Paryża trochę daleko...  





środa, 8 czerwca 2011

Kamienie z Hebronu w Luwrze



Na dziedzińcu Luwru, kilka kroków od słynnej piramidy Pei , wyrosły przed kilkoma dniami dwa mury. Ten pierwszy, z jasnego kamienia, osadzony na żółtym piasku i drugi, mroczny, z ciemnego kamienia z mocnym pęknięciem pośrodku, na granitowym gruncie. Wydawać by się mogło, że na tym regularnym, kwadratowym klasycystycznym podwórzu będą one odstawać od architektury sąsiadujących z nim budynków, ale nie, robią wrażenie, że stoją tu od zawsze, że są fragmentem krajobrazu.

Te fragmenty murów, to fragmenty zburzonych domostw w Betlejem, Hebronie, Hajfie, Fassucie czy Galilei. Pozbierała je autorka projektu, izraelska artystka, fotograf i filmowiec o dla nas męsko brzmiącym imieniu Michal Rovner. Przywiozła też ze sobą do Paryża dwunastu murarzy z Palestyny i Izreaela, którzy stali się wykonawcami pracy artystki.

„Każdy kamień to fragment ludzkiego życia, ma własną historie, ślady pochodzenia z innej kultury-tłumaczyła lakonicznie autorka. Wystawie nie towarzyszy ani konferencja na temat konfliktu na Bliskim Wschodzie, ani żaden manifest, ot dwa mury, dwa światy, porozbijane, popsute, niekomunikujące…

Autorce projektu Luwr oddał do dyspozycji nie tylko podwórze Napoleona, ale również średniowieczne podziemia i sale starożytności Levantu. Podziemia Luwru, od których zazwyczaj grupy wycieczkowe rozpoczynają zwiedzanie, są z reguły miejscem dość smutnym, przechodzi się przez kilkanaście minut długimi korytarzami odsłoniętych, nagich murów historycznego pałacu. Michal Rohner połączyła dwie przestrzenie, filmując tę nadziemną, podwórko Luwru z tworzącą się kilometrową kolejką i wyświetlając ten obraz wraz z piramidą Pei i tworzącym się przed nią kolejkowym wężem na jednej ze ścian podziemnego muzeum.


Druga filmowa interwencja na nobliwych murach to wyświetlane na nich, zmieniających formę postaci. Duchy przeszłości? Dusze zmarłych?
Wreszcie sale starożytnego Levantu, gdzie „nowoczesne” prace Michal Rovner nie byłyby zauważalne, gdyby nie dołączona do nich tabliczka, tak dobrze komponują się ze swoimi starożytnymi przodkami. Zdaniem autorki-jej prace to „kolekcja mozaiki ludzkiej cywilizacji”. Jej kamienne tablice, które przypominają trochę te otrzymane przez Mojżesza na górze Synaj, stoją obok syryjskich menhirów.

Kamienie zachowują pamięć, kamienie do nas mówią. Autorkę interesuje archeologia, pamięć , terytorium i przeszłość jako nieustanny ruch.” Chciałabym znaleźć połączenia pomiędzy tymi kamieniami, bo właśnie ten nieustający proces najbardziej mnie interesuje a Luwr pozwala na czasowe i przestrzenne przenoszenie się z jednej przestrzeni do drugiej”.



Wystawa potrwa do 14 sierpnia 2011.