Gorąco i słonecznie było wczoraj w Paryżu, więc nie mając ochoty na zamykanie się w żadnej sali wystawowej, wyruszyłam do największego w Europie „miasta sztuki”, położonego na wzgórzach Montmartru, na 189 rue Ordener i noszącego nazwę-„Montmartre dla artystów” . Jest to zbudowany w latach 30-tych zespół domów w których mieści się 180 pracowni- w ten weekend otwartych dla publiczności a więc okazja, aby spotkać się z twórcami, podejrzeć ich codzienność…
Zacznę może od wyjaśnienia cóż to takiego „Montmartre dla Artystów”? Otóż Montmartre kojarzy się każdemu śmiertelnikowi z żyjącą na nieogrzewanych, ciasnych poddaszach artystyczną bohemą początku wieku, z błąkającymi się po nocnym barach i kabaretach garbatym Toulouse Lautrekiem, chorym psychicznie alkoholikiem Utrillem czy neurastenicznym Van Goghiem. I tak niestety było. Ale, aby stworzyć artystom lepsze warunki życia i pracy, w połowie lat 20-tych ubiegłego wieku znaleźli się mądrzy radcy miejscy (Rene Berthier), którzy podarowali inicjatorom projektu półhektarową działkę, dali gwarancje finansowe i poparli projekt budowy trzech budynków, z przestronnymi, wygodnymi i nasłonecznionymi pracowniami. Pomysł był prosty (trzeba podrzucić taki pomysł burmistrzom w Polsce!, łatwy w realizacji i sam w sobie genialny. Na początku istnienia tej instytucji było trochę kłopotów z zarządzaniem budynkami, ale w 1936 roku przejęło je miasto i w jego posiadaniu „Montmartre dla Artystów” znajduje się do dziś.
Jest to takie małe miasteczko, w którym na co dzień w każdej pracowni kwitnie praca, praktycznie we wszystkich dziedzinach sztuki, od malarstwa, przez rzeźbę, fotografikę, muzykę czy literaturę. A raz do roku może tę pracę zobaczyć gawiedź, czyli tacy jak ja.
Jest to takie małe miasteczko, w którym na co dzień w każdej pracowni kwitnie praca, praktycznie we wszystkich dziedzinach sztuki, od malarstwa, przez rzeźbę, fotografikę, muzykę czy literaturę. A raz do roku może tę pracę zobaczyć gawiedź, czyli tacy jak ja.
Nie wszystkie udało mi się odwiedzić, nie wszystkie warte sa uwagi, ale o kilku z nich pragnę wspomnieć.
Zauroczyła mnie pracownia i prace Beatrice Limoge, rzeźbiarki oraz projektanta dekoracji teatralnych. Jej rzeźby cieszyły oko ukrytą ironią, płynnymi, zmysłowymi kształtami, dynamiką. Pani Limoge witała gości w drzwiach jednym ze swoich cudownych parawanów, ten wewnątrz pracowni zachwycał wypukłymi formami jeszcze bardziej, „wyrzeźbiony” z drucianej siateczki i gipsu (o ile pamiętam), pomysłowy, dekoracyjny, zabawny, może służyć zarówno jako dekoracja pokoju jak i sceny. Nigdy niczego podobnego nie widziałam, i chętnie bym nabyła, ale ostudziła mnie nieco cena.
Przemieszczając się ostrożnie wzdłuż zawieszonych wysoko nad ziemią balkonów zaglądałam do udekorowanych na ten dzień czerwonymi balonikami pracowni. Był to znak, że jest ona otwarta. W jednej z nich zastałam dwie feministki (gdyż udało nam się kilka słów na ten temat zamienić) , z których jedna (pani Burghalter) pracuje na zniszczonych, starych prześcieradłach malując je najczęściej na czerwono.;Nazywa je spotkaniami rodzin, czyli wszystkich tych, którzy jej prześcieradła używali. Ile w tym szaleństwa, a ile sztuki, trudno mi ocenić, ale z pewnością, że to sztuka, to dobrze, że trochę szaleństwa w sobie ma.. Oto jedna z nich, widoczna wczoraj w pracowni. widać na niej ślady reparacji...
W innej z kolei pokazywała swoje prace wykonywane na mocno zardzewiałych metalowych planszach Edwige Witvoet, zauroczyła mnie kolorystyka, odcienie zbliżone do tych jesiennych, ulicznych, skontrastowane z ostrymi kolorami form, postaci. Jeśli ktoś ma ochotę przyjrzeć się jej pracom, to znajdzie je tu.
Bardzo miło przywitały mnie w ich wspólnej pracowni portrecistka martwej natury, okrągłych i apetycznych figi, grusz i słoneczników Eve-maria-Kim Jurand oraz ilustratorka książek dla dzieci- Valerie Stetten. Wchodziło się do ich pracowni jak do artystycznego raju, ciepłego, zamieszkanego miejsca. Przez wielkie przeszklone okno przebijały się promienie słońca, w kącie stał staromodny wiklinowy fotel. Każdy, kto wchodził do tego wnętrza czuł się jak u siebie. A może to urok rzucany przez gospodynie miejsca…
Zajrzałam również do pracowni fotograficznych, odkryłam autorkę dekoracji do opery…Ale nie będę opisywała wszystkich spotkań i odkryć, zainteresowanych pracami artystów odsyłam na stronę „Montmartre aux Artistes”. Są tam i fotografowie, i rysownicy, i autorzy książek. Miejsce jest naprawdę szczególne, ze wspaniałym dziennym oświetleniem jakim cieszy się mało który w Paryżu, budowany według projektu Haussmanna dom, przeszklone ściany, wielkie okna….światło, dużo światła…i zapierający dech w piersi widok na Sacre Coeur...
Wspomnę jeszcze o moim najważniejszym niedzielnym odkryciu. Tuż przy wejściu wypatrzyłam polskie nazwisko na liście gospodarzy pracowni. Wczłapałam się na wysokie piąte piętro bez windy i tak znalazłam się w pracowni pana Włodzimierza Kamińskiego. Jest z Krakowa, tam stawiał pierwsze kroki, a w Paryżu od wielu, wielu już lat…To już znany i ceniony artysta. Ponoć jego portrety dwóch przedwojennych prezydentów Polski są wystawione w Muzeum Narodowym w Krakowie. Na bardzo piękne obrazy o ciepłej, uspakajającej kolorystyce, niezwykłej trójwymiarowości chyba mnie nie stać, ale na szczęście w rozmowie dowiaduję się się, że artysta jest związany od lat z najsłynniejszą chyba na świecie marką francuską- Hermesem i dla niej projektuje, no właśnie- chusty, apaszki, szaliki…Dostępuję zaszczytu obejrzenia katalogu projektów artysty-niezwykłe, pełne nadzwyczajnych form, kolorów, świadczące o wielkiej wyobraźni artysty. Pan Kamiński, chociaż bardzo tego nie lubi, pozwala mi się sfotografować się w swojej pracowni. A więc, jeśli nie obraz, to może kupię sobie u Hermesa na pocieszenie nową apaszkę. Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że będzie ona zaprojektowana przez polskiego mistrza kreski z Montmartru...
Pan Włodzimierz Kaminski w swojej pracowni na Montmartrze
To naczy, ze miasto stworzylo osiedle tylko dla artystow? Fantastyczna sprawa! Holly podziwiam Cie za odwage zwiedzania pracowani. Ja na ogol boje sie w ogole do nich zagladac, bo wydaje mi sie, ze poniewaz widac po mnie, ze raczej nic nie kupie, artysta chce jak najszybciej sie mnie pozbyc ;)
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi sie to przedostatnie zdjecie i dzielo, ktore na nim uwiecznilas.
Ależ ten Paryż porywający. Szczególnie jak ty, holly, o nim piszesz. Oprócz nazwiska pana Kamińskiego wypatrzyłam jeszcze jedno polskie: Jurand (Eve-maria-Kim). Wspaniale żyć w mieście w którym nawet wtorek jest świętem. Piękne zdjęcie parawanu, też bym taki chciała, ile kosztował? Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńKatasiu,
OdpowiedzUsuńWłasnie tak, osiedle dla artystów z przystosowanymi do ich potrzeb pracowaniami, widne i przestrzenne, genialny pomysł, nieprawdaż? Drzwi otwarte polegają na tym, ze kazdy, nie tylko kupujacy moga przyjsc i porozmawiac z artystą. Nie wszystkim też zalezy jedynie na sprzedawaniu, miła jest rowniez nowa znajomośc, kontakt z innym, Ale nie wiem niestety, co to za dzieło udało mi sie uwiecznic na przedostatnim zdjęciu...
Ewo,
OdpowiedzUsuńWypatrzyłam jeszcze inne polskie nazwiska, ale na przykład Pani Borecka okazała się Czeszką...Jurand? Masz rację, nie skojarzyłam...Parawan kosztował sporo ponad dwa tysiące euro...
Holly:) Kolejny super post:) Dziękuję Ci za niego bardzo, bo o niezwyczajnych sprawach piszesz:) Również nie wiem, czy odważyłabym się na wejście do tych fantastycznych pracowni..
OdpowiedzUsuńPozdrowienia cieplutkie!