foto

foto

piątek, 22 listopada 2013

Kinopolska:dzień drugi- Wajda, Rosłaniec i Krauzowie

Zdjęcie z filmu "Papusza"
Drugi dzień festiwalu kina polskiego rozpoczynam od „Popiołu i diamentu”. Na widowni może z połowa sali. Znajome obrazy, aktorzy, sceny. Nie sposób uchronić się przed oglądaniem tego filmu i rozmyślaniami o powojennej historii. Wiem, że rzeczywistość pokazana w filmie Wajdy jest mocno zniekształcona, skrojona na ówczesne potrzeby, ale czy powstałe w tym okresie antagonizmy i podziały należą już naprawdę do przeszłości, czy nie mają spadkobierców w podziałach narastających dziś? Czy  spór o historię nie trwa nadal, mimo upływu lat?

Pokazana została przez Wajdę nienawiść byłych powstańców, członków AK do nowej władzy. Nie mieli wyboru, bo komuniści, aby wprowadzić nowy ustrój nie przebierali w środkach. I nie byli wyrozumiali i łagodni jak Szczuka: mordowali, osadzali w więzieniach, byli zdeterminowani do zastosowania wszelkich środków, aby tę władzę utrzymać. Nienawiść była obustronna.

Czy stamtąd wywodzi się ta dzisiejsza? Po obu stronach barykady? To, że brakuje nam dziś tolerancji, umiejętności budowania konsensusu, że tyle w nas zapiekłości, agresji. Czy to ma związek z  przeszłością pokazaną przez Wajdę?

Ginie akowiec Maciek reprezentujący wartości tradycyjnej, katolickiej, konserwatywnej, antykomunistycznej Polski i ginie stary komunista Szczuka, przedstawiciel laickiej, lewicy. Na placu boju pozostaje tchórz, dorobkiewicz i cwaniak Drewnowski. To na nim zbuduje się peerel. Na system moralnej i politycznej klęski nałoży się w 1989 roku dziki kapitalizm. Jaki dziś obowiązuje system wartości, jaki model moralny człowieka narodził się na gruzach naszej historii?

Odpowiedzi szukam w kolejnym filmie-to „Baby blues” Katarzyny Rosłaniec. Widziałam przed dwoma laty jej „Galerianki” i zaskoczyły mnie odwagą, bezkompromisowością obrazu „pod prąd”, bo wypychały na światło dziennie to, co staramy się skrzętnie ukryć, zamieść pod dywan.  „Galerianki” same w sobie to temat marginesowy, problem jest dużo głębszy i poważniejszy. A jest to myślenie, dość powszechne wśród młodych ludzi, że można łatwo i szybko zaspokoić wszystkie swoje fantazje i zachcianki. Niekoniecznie pracą. Tym razem, taką zachcianką łatwą do zaspokojenia łatwo i szybko jest dziecko. Wystarczy się przespać z chłopakiem. I już.

Film ogląda się z przerażeniem w oczach. Kompletnie zdemoralizowana, pozbawiona jakichkolwiek punktów odniesienia,  zdezorientowana młodzież. Obojętni, a w najlepszym razie, toksyczni rodzice, którzy potrafią tylko wyciągać portfel z pieniędzmi. Dzieci pozostawione samym sobie. Blokowiska. Brudne klatki. Narkotyki, seks za pracę. Wiem, wiem, to tylko film, ale ogląda się jak reportaż i pewnie o to też chodziło reżyserce, to dlatego zatrudniła w tym filmie amatorów. „Baby Blues” oglądany z francuskiej perspektywy robi piorunujące wrażenie. Film trudny, bolesny. Rodzaj wiwsekcji pewnego środowiska młodzieży. Czy Francja też ma takie problemy? Czy tu też jest taka młodzież?

I wreszcie „Papusza”, o której ostatnio w Polsce tak głośno, że aż sala kina Balzac zapełniła się wczoraj po brzegi. Wstęp wygłosił niezastąpiony Jean Yves Potel, wprowadzając nas w świat polskich Romów. Przestrzega, że film jest w ich języku, że padnie tylko kilka słów po polsku, więc trzeba będzie czytać francuskie napisy. Oraz, że film nie jest nakręcony jak biografia i wymieszano w nim sceny z okresu sprzed wojny, wojny oraz czasów powojennych.

Film jest czarno-biały. Nie ma w nich prawie żadnego cygańskiego, kolorowego folkloru. Nie ma dzwoniącej nam w uszach cygańskiej muzyki. Są natomiast obrazy cygańskich taborów, ciągnących, niczym na obrazach Breughla, po zaśnieżonych płaskich drogach. Jest, wirtualnie zrekonstruowana na podstawie zdjęcia, cygańska wioska sprzed wojny. Są też, już z okresu powojennego, gdy zakazano im wędrowania, wnętrza domów i mieszkań: brudnych, nieodnowionych, ciemnych i zagrzybionych ruder.  Ale mimo tej wielkiej brzydoty-film jest piękny. Piękne są zdjęcia natury, scena wróżenia przy księżycu, odlatujących żurawi, mgły o poranku. I pięknie pokazano Romów: dumnych, wiernych tradycji, obyczajom i sobie. Tak jak poetka Papusza, która na sam koniec mówi, że byłaby szczęśliwa, gdyby nie nauczyła się czytać. To opowieść o świecie, który przestał istnieć.

O Jerzym Ficowskim wiem wiele od dawna. Wiem, ile zrobił dla upowszechnienia wiedzy o Cyganach.  Mam w domu  jego książkę, znam piosenki, Ale nigdy, przez moment, nie przyszło mi do głowy, że był do tego stopnia szykanowany przez ludzi, dla których zrobił tak wiele. Nie wiedziałam też, a to bardzo mocno podkreśla film, że Romowie byli a może i są aż tak nieufni, tak bardzo zamknięci na sobie, niewpuszczający nikogo z zewnątrz, strzegący niczym skarbu własnej kultury i obyczajów.

Więc słowa podzięki i chwały autorom za przeogromną pracę jaką włożyli w realizację filmu. Za to, że film powstał w ich języku. Czterech aktorów nauczyło się przy okazji języka Romów. Temat jest  gorący, wszędzie w Europie, i nie wiem w jakim stopniu i czy uwrażliwi nas na trudny los tego narodu i kultury, ale zapełni ważną lukę.


 Dziś wybieram się jedynie na krótkie metraże łódzkiej filmówki, ale zapowiadają się interesująco…

czwartek, 21 listopada 2013

Kinopolska w Paryżu: dzień pierwszy: Polański, Wajda, Fabicki

 Coroczne, paryskie święto kina polskiego powoli nabiera prędkości. Podczas wczorajszego, pierwszego dnia  festiwalowego, który po raz kolejny odbywa się w moim ulubionym (i najbliższym geograficznie!) kinie Balzac, pokazano wczoraj cztery obrazy. Kultowy„Nóż w wodzie”-pierwszy długometrażowy film Romana Polańskiego, „Pokolenie”- też pierwszy długometrażowy film, ale Andrzeja Wajdy ( w którym debiutowała plejada wspaniałych aktorów) oraz dwa filmy, które stanęły do konkursu: „Miłość" Sławomira Fabickiego oraz "Paktofonika” Leszka Dawida.

Tegorocznej, szóstej edycji towarzyszy, oprócz najnowszych, polskich produkcji biorących udział w konkursie, program filmowy wybrany przez Romana Polańskiego. Są to jego własne filmy, ale również te, w których grał, albo które odgrywały jakąś rolę w jego rozwoju artystycznym. Tak przynajmniej myślę, bo dziś zobaczymy kolejny obraz z tzw. szkoły polskiej czyli „Popiół i diament” a sobotę i niedzielę m.in. „Ulicę graniczną “Forda i „Cień” Kawalerowicza. A więc klasykę, ale taką, którą trzeba i warto przypominać i która nigdy się nie starzeje.

Zygmunt Malanowicz w "Nożu w wodzie"
Zacznę może od filmu, który pewnie już widzieliście, od „Noża w wodzie”. Ja też ten film znam, ale widziałam go po raz ostatni wiele lat temu, a przecież ewoluujemy, rozwijamy się, dojrzewamy i czasem odnoszę wrażenie, że zupełnie zmienia się nasze spojrzenie na obejrzane niegdyś filmy czy przeczytane książki. Przede wszystkim "Nóż w wodzie" ogląda się z wielką przyjemnością-delektując się każdą sceną, bowiem wszystko w tym filmie jest doskonałe: muzyka Komedy, cudowne czarno-białe zdjęcia czy gra aktorów:  precyzyjna, oszczędna w środkach. A jest w tym filmie pokazane, między słowami,  bardzo wiele: pyszałkowatość i zadowolenie z siebie dorobkiewicza, arogancja i moc młodości, strach przed utratą zdobyczy, ludzka małość. To pod każdym względem film mistrzowski i gdyby Polański nie zrobił żadnego innego, to i tak, tylko za ten jeden, powinien się znaleźć  w panteonie twórców kina. Zwróciłam uwagę na dwie rzeczy. Na powtarzające się w jego filmach chwile wahania i nieustające powroty bohaterów. Młody człowiek, zanim zdecyduje się na odbycie wspólnej podróży na łódce, wielokrotnie wycofuje się, odchodzi i za każdym razem, wołany, wraca. Podobnie z bohaterami w przedostatnim filmie Polańskiego "Rzeźnia"-goście wychodzą do windy…i za chwilę wracają…ale to już może być ciekawy temat do pracy dla krytyka filmowego pracującego nad filmami Polańskiego. Niezdecydowanie, wahania, powroty.
I jeszcze jedno. Nie tak dawno we France Inter Polański wyrecytował wiersz Gałczyńskiego „Spotkanie z matką”-po polsku. Odkryłam, że ten wiersz recytuje na żaglówce kobiecie młody autostopowicz, jako gażę za utracony podczas gry w bierki pasek. „Noża w wodzie” można słuchać i oglądać bez końca…to film znakomity.

Tadeusz Łomnicki w "Pokoleniu"
Drugi pokazywany wczoraj obraz, „Pokolenie” Wajdy oglądałam po raz pierwszy w życiu. To pierwszy długometrażowy film Wajdy. Rzecz dzieje się podczas wojny, w 1942-43 roku na przedmieściach Warszawy. Główną rolę gra w tym filmie Tadeusz Łomnicki, ale debiutują również i inni późniejsi „wielcy”: Roman Polański, Tadeusz Janczar i Zbigniew Cybulski.  To nic, że sfałszowana została w tym filmie historia. Że ludzie związani z AK pokazani są jako obrzydliwi kolaboranci Niemców, a do tego aroganccy. Że pozytywni bohaterowie to komuniści, związani z Gwardią Ludową. To, co mnie najbardziej zainteresowało, to dokonująca się na naszych oczach, wspaniale zagrana przez Tadeusza Łomnickiego wewnętrzna przemiana bohaterów. Stach, bo tak ma na imię główny bohater „dojrzewa” na naszych oczach. Mnie ten film pozwolił zrozumieć, to wszystko, co stało się później w życiu artystycznym Wajdy, Łomnickiego…
Jest rok 1981. Na scenie teatru na Woli Roman Polański reżyseruje "Amadeusza". Sam gra Mozarta-Salierego –jego partner z "Pokolenia"-Tadeusz Łomnicki. Gdy rozpoczyna się przedstawienie, Salieri siedzi na krześle, jest schorowanym, na wpół niewidomym, zgorzkniałym starcem. Gdy zaczyna opowieść-w przeciągu kilku sekund, przemienia się jego głos, stopniowo, wolno, zrzuca też z siebie kolejne warstwy ubrania, powoli wstaje z fotela i ukazuje nam się jako młody, pełen życia i wigoru młody człowiek. Na tym polegał geniusz Tadeusza Łomnickiego- na przemianie. I ta przemiana jest widoczna w „Pokoleniu”, po raz pierwszy. A akcesja do komunistycznej Gwardii Ludowej? Wielki aktor Tadeusz Łomnicki chyba weń wierzył, prawie do końca. Był pierwszym Sekretarzem Partii-pupilkiem komunistów w latach 70-tych.  Legitymację partyjną oddał dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego. Romana Polańskiego i Tadeusza Łomnickiego, którzy na planie filmowym spotkali się po raz pierwszy w „Pokoleniu” łączyła chyba wielka przyjaźń i wzajemny podziw. Po „Amadeuszu”, o którym wspomniałam, Łomnicki, chory na serce, poddał się operacji w Londynie, w sfinansowaniu której pomógł mu Polański. Wiadomo jakie były ówczesne gaże aktorów w komunistycznej Polsce, nawet tych największych.
Gdybym miała kiedyś możliwość spotkania Polańskiego prywatnie, to pewnie zapytałabym go właśnie o "Pokolenie", i oczywiście o wspomnienia dotyczące Tadeusza Łomnickiego, tak już zupełnie na marginesie, mojego wielkiego, wspaniałego rektora i największego aktora jakiego widziałam na scenie.

Sławomir Fabicki wczoraj na spotkaniu z widzami
I wreszcie film współczesny, dziejący się na naszych oczach ”Miłość”Sławomira Fabickiego. Młode małżeństwo na dorobku, gwałt i trudność poradzenia sobie z przeżyciami z nim związanymi. To pierwszy mój film tego reżysera. Obejrzenie go po dwóch klasycznych, ale perfekcyjnie wykonanych obrazach, nie wychodzi z korzyścią dla reżysera. Po pierwsze widać ewidentne pęknięcia w scenariuszu, mimo, że jest wiele dobrych rzeczy. Niezrozumiałe, nie do końca wyjaśnione są relacje głównego bohatera z matką. Zbyt szkicowo zarysowane relacje między  jego rodzicami. Coś zgrzyta, ale temat jest jak rzeka, trudno objąć kilkoma słowami dialogu.
Może najbardziej podobała mi się gra Julii Kijowskiej grającej Marię. Bardzo oszczędna w środkach, ale konsekwentna i pokazująca tragedię sytuacji w której się znalazła, brutalność dzisiejszego świata reprezentowanego przez szefa, męża, rodzinę męża. Maria, to współczesna Fedra, Ifigenia, Berenika a Julia Kijowska przywodziła mi na myśl Sarę Bernard. Wspaniale skonstruowana rola. Wielkie brawa.
Film nosi tytuł „Miłość”, ale tej miłości w filmie trudno się doszukać, bo związki pomiędzy ludźmi są chore. Jak powiedział podczas spotkania po filmie reżyser-widzimy trzy pary, ale każda z nich jest na swój sposób patologiczna. Rodzice głównego bohatera to typowy związek, tak częsty w Polsce-apodyktycznej, rozkazującej matki i żony oraz niczym z Moralności Panu Dulskiej-trzymanego pod pantoflem, posłusznego męża, Feliksa. „Modliłem się o jej śmierć-mówi w filmie ojciec Tomka, chciałem jej”-wyznaje. Może należało pójść tym, bardzo interesującym tropem, troszkę dalej? Trochę więcej powiedzieć o tych drugoplanowych bohaterach?

Ostatniego filmu, "Paktofonika" Leszka Dawida niestety nie widziałam, ale obiecano mi CD.

Instytut Polski-gospodarz festiwalu- ugościł wczoraj wieczorem widzów przepysznymi wódkami-spróbowała orzechowej. Znakomita!

Dziś dalszy ciąg kinowego maratonu! Popiół i Diament, Baby Blues i Papusza.


wtorek, 12 listopada 2013

W hołdzie Edith Piaf

Od 50-tej rocznicy śmierci Edith Piaf minęło już kilka tygodni, ale Ménilmontant, dzielnica w której się urodziła i wychowywała, nadal o niej pamięta. W parku Belleville oraz na murach domów, artyści Street Artu oddali jej hołd, na swój sposób...











poniedziałek, 11 listopada 2013

Ciemno, prawie noc Joanny Bator

Joanna Bator nie jest moją autorką. Po przeczytaniu jej ostatniej książki "Ciemno, prawie noc" odetchnęłam  z ulgą, że nareszcie się skończyła. Nie chciałam, aby trwała nadal, ani nie zamierzam kiedykolwiek do niej wracać. Dawno już nie czytałam książki tak ponurej, pełnej zła, przemocy i szokujących obrazów. Po przebrnięciu przez 524 stron powieści miałam ochotę jedynie wymiotować albo pod prysznicem zmywać z siebie obrazy ludzkiego skarlenia i przemocy, którymi zalała mnie  w swej powieści Bator.

Po raz ostatni, czułam się podobnie czytając niejednokrotnie pełne okrucieństwa reportaże Hanny Krall, ale były one oparte na faktach autentycznych i służyły ukazaniu prawdy. Sceny okrucieństwa były uzasadnione. Ponadto, zawsze w jej opowiadaniach i reportażach były też i świadectwa ludzkiego dobra. A poza tym, Hanna Krall jest mistrzynią pióra. Nie odmawiam Joannie Bator warsztatu, ale mam zastrzeżenia do wszystkich pozostałych elementów-przede wszystkich darmowego epatowania złem i przemocą,  do których brak uzasadnienia. Wszystko, jak pisze w dopisku autorka, jest dziełem jej wyobraźni. Przerażającej wyobraźni, czy też może cynicznego żonglowania wszystkim tym, co najgłupsze, najbrzydsze i najokrutniejsze? A może to sposób na zdobycie Nike?

Bator niewątpliwie wzoruje się na Hannie Krall. Bardzo przypomina ją jej bohaterka, Alicja Tabor, wzięta reporterka wysłana na reportaż w sprawie zaginionych dzieci do rodzinnego miasta Wałbrzycha. Miasto Wałbrzych nie ma szczęścia do Bator- jawi się jako zbiór ludzkich potworów. Nie wiem, czym Joannie Bator zawinili  mieszkańcy Wałbrzycha, ale przydaje im wszystkie najgorsze cechy ludzkiego skarlenia i patologii: skrajnej, głupiej dewocji, ciemnoty, prymitywizmu, chamstwa i spodlenia. Przed  obłędem, chorobami psychicznymi bohaterów a cynizmem i brutalnością pozostałych mieszkańców uchowają się jedynie dwie postaci, może trzy. 

 Od powieści nie wymagam zbyt wiele, ale chciałabym, żeby opisywane postaci były wiarygodne. Żeby wiarygodna była fabuła a wszystko nie było na siłę naciągane po to, aby autorka mogła zużyć plączące się jej po głowie sceny i historie. Jeśli opisuje się sceny przemocy, to dobrze, żeby były one jakoś uzasadnione. Powieść nie musi się kończyć happy endem, ale zaginione dziewczynki niekoniecznie muszą być od razu ofiarami skrajnie perwersyjnych zboczeńców, kręcących pornograficzne filmy z udziałem dzieci i zwierząt. Pisarka może nam też oszczędzić detali w opisie takich sytuacji. Czasem warto czegoś niedopowiedzieć. Ale nie, Bator dociska pedał do końca. Matka bohaterki jest chorą psychicznie osobą wykorzystującą seksualnie swoją własną córkę, a do tego ofiarą zbiorowego gwałtu sowieckich żołnierzy. Morduje się dzieci i koty, porzuca dzieci, pije, bije i mówi językiem meneli.

Dwa rozdziały na wzór internetowego forum, to feeria najbardziej skarlałych form naszego języka, popisy szowinizmu, nienawiści i wulgarności. Robi się niedobrze jak to się czyta. Czemu ono służą? Wystarczy przecież poczytać komentarze pod jakimkolwiek tekstem wywołującym kontrowersje. Oszczędzę sobie i wam cytatów.

Tylko pozornie są w tej książce elementy poezji-historia księżniczki Daisy i Zamku Książ, ale te akurat należą do historii, tego nie dało się wykrzywić.

Jeśli już odrywam się od telewizora, od podawanych mi na surowo wiadomości-obrazów przemocy, gwałtów i relacji z katastrof, jeśli uciekając przed podobnymi informacjami nie czytam wiadomości dostarczanych mi codziennie przez dzienniki, i sięgam po książkę, to chciałabym, aby przeniosła mnie ona w trochę lepszy świat niż ten, w którym żyję, a nie ściągała mnie jeszcze niżej, w dół, w świat przemocy i okrucieństwa.. Po przeczytaniu powieści Tokarczuk "Prowadź swój pług przez kości umarłych" jeszcze przez co najmniej tydzień żyłam pod wrażeniem postaci cudownej pani Duszeńki, uwielbiam dwie ostatnie  powieści Zygmunta Miłoszewskiego "Bezcenny" i "Uwikłanie" -to przykłady z ostatnich polskich lektur-ale powieść Joanny Bator to trucizna, której trzeba się jak najszybciej pozbyć, wyrzucić z pamięci i nigdy do niej nie wracać. 

Nie napisałam recenzji, lecz ostrzeżenie.


sobota, 9 listopada 2013

Blue Jasmine czyli parabola dzisiejszej Ameryki


Z kilkumiesięcznym opóźnieniem, ale wybrałam się wreszcie na "Blue Jasmine" Woody Allena. Miało być lekko, dowcipnie i do śmiechu. Było ponuro, depresyjnie i... do płaczu. To film bardzo gorzki. Na lotnisku w San Francisco (lot z Nowego Jorku) ląduje młoda dama, milionerka z wyglądu, nie przestając, w oczekiwaniu na taksówkę, opowiadać swojego życia przypadkowo poznanej w samolocie kobiecie: bogaty mąż, przyjęcia, drogie restauracje, wystawne życie…leci odwiedzić siostrę. Niczego się jeszcze nie domyślamy. Pierwszy niepokój zaczyna się w nas budzić, gdy taksówka zatrzymuje się przed obskurnym domem w równie obskurnej dzielnicy i gdy nasza bardzo elegancka bohaterka, Jasmine, wchodzi do równie obskurnego mieszkania siostry. Coś tu nam nie gra...

W miarę rozwoju opowieści, dowiadujemy się, że Jasmine jest osobą kompletnie przegraną, szukającą ratunku w objęciach nigdy nie szanowanej przez siebie, wywołującej żal i współczucie siostry Ginger. Bo Ginger pracuje i jest tylko kasjerką.

Woody Allen porzuca w tym filmie New York. Wymazuje go.  Przenosi akcję do San Francisco. Tak jakby jego mieszkańcy już nie zasługiwali na uwagę. Tak jakby się obraził na miasto, od zawsze jego ukochane miasto. Nie opowiada, jak to zwykł robić, o nowojorskiej klasie średniej, o bohaterach Grenwich Village czy West Village. Gdzie podziali się bohaterowie Annie Hall czy Manhattanu? Umarli? Wyjechali? A może siedzą w więzieniu?

W filmie jest ich dwoje. Tytułowa bohaterka-Jasmine i jej mąż. Ona znajduje się w głębokiej depresji i jest na dobrej drodze do schizofrenii. Skończona, przegrana, nieprzystosowana do życia. Jej mąż, w którym każdy, kto czyta gazety łatwo rozpozna portret Bernarda Madoffa, słynnego oszusta, skazanego na 150 lat więzienia za miliardowe nadużycia (liczne aluzje: aresztowanie przez FBI, styl życia, piramida finansowa, działalność filantropijna, rezydencje we Francji i na Florydzie) dla potrzeb scenariusza powiesił się na sznurku, w celi. Tacy są dzisiejsi nowojorscy bohaterowie Woody Allena. Mało śmieszni.

Gdy znajomi Ginger pytają Jasmine, czy ma pomysł na siebie, ona zaczyna im opowiadać jakieś mrzonki, zupełnie pozbawione konkretów, nierealne. Jest nieprzystosowana,  nie zdaje sobie sprawy z realiów życia. I nie chce, nie potrafi spuścić z tonu, nie potrafi nie żyć złudzeniami.

Czy w tym filmie widać jakieś światełko nadziei? Może w filozofii życia siostry Gine, w akceptowaniu życia takim jakim jest, nie uciekania się ułudę i życie ponad stan. Może w historii jej syna, który mimo iż skończył Harward prowadzi sklep z płytami i jest szczęśliwy. Może w prostocie życia, nawet jeśli jest to życie przy kasie.

Gdy słuchałam mówiącej do siebie Kate Blanchett, opowiadającej o przeszłym życiu w luksusie, nie mogłam się nie powstrzymać przed myśleniem, że Woody Allen posłużył się parabolą, że sytuację głównej bohaterki można porównać z sytuacją Ameryki, krajem, który życie ponad stan doprowadziło do granicy bankructwa. Czy pamiętacie sytuację sprzed kilku tygodni? Gdy cały świat wstrzymał oddech, bo największej potędze gospodarczej na świecie groziło bankructwo? I to nie były żarty? A czy słyszeliście o tym, co dzieje się obecnie w mieście Detroit? Że na granicy bankructwa znajduje się jeszcze kilka innych Stanów. Czy dzisiejsza Ameryka nie przypomina tej siedzącej na ławce, nikomu niepotrzebnej, zwariowanej, nieumalowanej Cate Blanchett?

Woody Allen to bardzo wnikliwy obserwator amerykańskiego stylu życia. Tym razem nie jest mu chyba do śmiechu. Jego widzom też nie.

środa, 6 listopada 2013

Babcia i stara porcelana


Dom, w którym spędziłam dzieciństwo, przecinał  długi korytarz. Po jego jednej stronie mieszkaliśmy my, po drugiej znajdowały się dwa mieszkania : babci i sąsiadki nazywanej przeze mnie Siakunią (tak sparafrazowałam trudną do wymówienia „sąsiadkę”). Te dwa mieszkania po drugiej stronie korytarza dzieliła ściana. Sciana ta jednak dzieliła tak naprawdę dwa światy. Po stronie babci, pochodzącej z rodziny chłopskiej, na stole przykrytym plastikową ceratą królowały krupniki i kapuśniaki, tonące w tłuszczu placki ziemniaczane, pyzy, knedle i pierogi szczodrze polewane roztopionym boczkiem. Babcia podawała te przysmaki na fajansowych talerzach. W wielkie święta, mieliśmy prawo do PRL-owskich serwisów z naklejoną, schodzącą nawet w ręcznym myciu kalkomanią. Do wystroju stołu babcia nie przywiązywała wagi, dbała raczej o nasze żołądki.

Po drugiej stronie ściany znajdował się świat mieszczańsko-inteligencki. Na co dzień, Siakunia nakrywała stół skromnym, ale obrusem, układała serwetki i stare, piękne sztućce. A jadło się cieniutkie zupki z pokrojonych w równą kostkę warzyw, pieczone mięsa w delikatnych sosach z jednym-dwoma ziemniaczkami podawanymi na przedwojennej, ślicznej porcelanie, którą udało jej się w czasie wojny przewieźć do naszego domu z palącej się Starówki. Chyba gdzieś w połowie listopada, na Jadwigi, Siakunia zapraszała do siebie cały dom, ale na gości nie czekał uginający się od potraw stół, ale  było na słodko: serniki i makowce wyłożone  na pięknych kryształowych tackach, herbatę i kawę piliśmy wówczas w porcelanowych filiżankach a likier w malusieńkich, cudacznych kieliszkach. Pamiętam, że tak pięknie udekorowany stół zawsze robił na mnie wrażenie. Tego roku, na strychu mojego domu, znalazłam jeszcze kilka kieliszków z jej kolekcji, a po Siakuni odziedziczyłam serwis ze starej porcelany, który bardzo oszczędzam i wyjmuję tylko przy naprawdę wyjątkowych okazjach.

Chyba jednak dopiero dzisiaj, po latach, uświadamiam sobie istnienie tych dwóch światów. Wokół panowała przewaga przede wszystkim tego pierwszego: przaśności i taniego fajansu. Jedząc w barze mlecznym, a nawet w szykownej na ówczesne czasy restauracji u Chińczyków na Marszałkowskiej nikt się nie przyglądał urodzie talerza na jakim mu podawano. Wiadomo i tak, czego można się było spodziewać. A starej, przedwojennej porcelany zachowało się w Warszawie jak na lekarstwo, u wybranych. Na co dzień używało się brzydkich fajansów i szkła produkowanego w socjalistycznych fabrykach ceramiki. I co tu dużo mówić-mało kto miał pojęcie, że może istnieć coś innego. Pod koniec PRL-u, niektóre państwowe fabryki zaczęły unowocześniać wzornictwo. Modne stały się wyroby z Włocławka, Pruszkowa, czy z huty szkła w Krośnie. Do dziś ostały mi się pojedyncze sztuki biało-czarnego serwisu z Pruszkowa.

Nie wiem skąd pojawiło się u mnie po raz pierwszy  zainteresowanie ceramiką i pięknym nakryciem stołu. Na pewno pod wpływem odwiedzanych pchlich targów i domów aukcyjnych. A może pod wpływem znalezionej gdzieś u bukinistów książki o sztuce nakrywania francuskiego stołu? A może pod wpływem jednej, jedynej osoby? W dużym stopniu jednak zawdzięczam to Paryżowi, gdzie nie sposób oprzeć się starociom. Nie sposób nie ulec fascynacji rozwojem cywilizacyjnym Francji, wyrafinowaniem i elegancją, która stała się naszym udziałem jedynie w bardzo niewielkim stopniu a którego esencją są meble, tkaniny czy porcelanowe wyroby-wszystko to, co stanowi o kulturze materialnej.

Przed kilkoma dniami przebywając w Genewie zajrzałam do Muzeum Ariana, gdzie mieści się jedna z najpiękniejszych w Europie kolekcji ceramiki. Należała ona do Gustawa Revillioda, który zbudował to muzeum, aby pomieścić w nim swoje potężne zbiory.

To dziwne uczucie przyglądać się przedmiotom, jakimi kiedyś, ale i dzisiaj dekoruje się stoły w Europie i na świecie. Przedmiotom, o których istnieniu nie miałam pojęcia a nawet wyobrażenia jedząc zupę w barze mlecznym przy Barbakanie z fajansowego talerza. Może stąd mój zachwyt.

Próbowałam się w tym wszystkim połapać, ale nie jest łatwo. Chyba trzeba być fachowcem, żeby odróżnić ceramikę chińską od japońskiej, tak bardzo są one do siebie podobne. Tym bardziej, że ceramikę Wschodu kopiowano również Europie. Wyróżniają się zdecydowanie i są łatwe do rozpoznania wyroby z Delft oraz ceramika włoska-kolorowa, przyjemna dla oka. Zachwycają wyroby z Miśni i podparyskiego Sevres. Ale manufaktur ceramiki było w Europie mnóstwo-w Hiszpanii, Francji, w Niemczech a nawet w Polsce. Ale co tu opowiadać…czas na wybrane cuda z muzeum Ariana.



To urocze naczynie na pasztet było być może używane przez naszego króla, Stanisława Leszczyńskiego-pochodzi bowiem z manufaktury w Luneville, gdzie władca Lotaryngii miał swoją siedzibę. Zrobiony jest z fajansu polichromowanego na "wielkim ogniu" (czyli w piecu?).





To naczynie na przyprawy pochodzi z holenderskiej manufaktury w Delft i powstało w latach
1680-1700 na wzór porcelany chińskiej okresu "przejściowego"



Talerz fajansowy biało-niebieski z Delft, z drugiej połowy XVII wieku




Finezja włoskiego fajansu z Pavie, 2 poł. XVII-pocz. XVIII wieku.



A tu już wyraźnie widać klimaty włoskie. Porwanie Heleny zilustrowane na talerzu z fajansu (majoliki) powstało w 1528 roku w Urbino i jest autorstwa Nicola da Urbino. W tym roku odwiedziłam pałac W Nieborowie i tam, pod koniec XIX wieku Michał Radziwiłł założył manufakturę majoliki, która wzorowała się na wzorach włoskich m.in. z Florencji i Urbino


Ten porcelanowy nocnik pochodzi juz z okresu późniejszego, z manufaktury  w Miśni, pierwszej europejskiej manufaktury porcelany. Widoczny wzór jest imitacją japońskiego stylu Kakiemon.



  Kolejny talerz z Miśni, tym razem inspirowany japońską porcelaną z Arity




I przenosimy się do Francji. Ta filiżanka na bulion powstała już w Sèvres w 1757 roku




Ten porcelanowy serwis do kawy z greckimi motywami pochodzi już z Paryża, z manufaktury Dagoty i powstał w 1810 roku



No a skoro jesteśmy w muzeum w Szwajcarii, to nie może zabraknąć porcelany z Nyon. Ta filiżanka na bulion powstała około 1790 roku a mnie zachwyciła oryginalnym wzorem.



I wreszcie jedyne, ale jakżeż piękne polonikum. Prezent polskiego króla Stanisława dla sułtana Abdula-Hamida pierwszego, pochodzący z królewskiej manufaktury Belwederu, powstały w latach 1776-1777. Widniej na nim napis" Król Lechów wysyła te dary  padyszachowi ottomańskiemu jako wyraz głębokiego przywiązania i szczerej życzliwości".


I jeszcze dwa porcelanowe naczynia, pozornie bardzo podobne, ale powstałe w zupełnie innym czasie i na innych kontynentach. Powyżej, jedna z najstarszych waz japońskich z Arity powstała w latach 1670-1730



Imitacja tego samego stylu Kakiemon, tym razem z Miśni z lat 1730-1735



A na koniec japoński naczynie do perfumowania wnętrza z XIX wieku w stylu Satsuma

Muzeum Ariana wewnątrz przypomina odrobinę Operę Garnier. Istniał nawet projekt zbudowania podobnych schodów. Ale projektu nie zrealizowano. Pozostały marmurowe kolumny i piękne wnętrza. W głębi na parterze wystawa prac japońskiego, współczesnego artysty Akio Takamori.