foto

foto

sobota, 17 marca 2012

W metrze...do Polski na żubra

Codziennie napływają do mnie coraz to nowe wieści o Euro 2012. Znajomy dziennikarz angielski, pracujący dla AFP, zjawił się przed kilkoma dniami w Paryżu na szkoleniu w obsłudze piłkarskich igrzysk. Korespondent w Warszawie, nigdy wcześniej nie pisał o sporcie, ale teraz... nie ma wyboru-„będzie się działo”! Oj będzie-potwierdzam, bo znajomi  mówią mi, że zamierzają wyjechać z Warszawy „ miasto będzie sparaliżowane, szykują się rozróby…ponoć polscy kibice planują „dobrze potraktować” Rosjan!”. Solidarność też już zapowiedziała, że będzie to doskonały moment, aby wyjść na ulice…
I tak oto podmuch piłkarskich igrzysk dotarł również do Paryża, obudziła się nasza Ambasada, i reklamuje Polskę w metrze, wabiąc potencjalnych kibiców francuskich na…polskiego żubra!

"Euro 2012: dobry powód,  aby poznać Polskę"-można przeczytać na plakacie.
Oj tak, i to z jakiej dobrej strony...

poniedziałek, 12 marca 2012

Fotografujące kobiety: Berenice Abbott



„ Najgorsze, co może mi się przytrafić, to wyjść za mąż”.
Berenice Abbott 

Berenice Abbott, "Dłonie Cocteau", Paryż 1927

Jeśli kiedykolwiek miałabym napisać książkę, to jej bohaterkami stałyby się fotografujące kobiety- samodzielne, twarde, niepodporządkowane, wolne niczym motyle. O kilku moich heroinach już pisałam-o Aleksandrze Boulat, reporterce wojennej, która obsługiwała przez dwadzieścia lat konflikty w Europie i na Bliskim Wschodzie. Ostatnio o niezwykłej Dianie Arbus, a przedwczoraj miałam okazję poznać prace i pasjonującą biografię jeszcze jednej fotografującej feministki- Berenice Abbott, której wystawa prac trwa w paryskim Jeu de Paume.

Coś musi być w tym fotografowaniu, że nie można skryć się za plecy męża, że nikt nam nie pomoże nieść ciężkiego sprzętu, że często trzeba stanąć w błocie, śniegu i piasku żeby uchwycić „moment” pod odpowiednim kątem, powalczyć o swoje miejsce wśród innych, najczęściej silnych mężczyzn. Zdarzyło mi się kilkakrotnie w takim tłumie się znaleźć i niewiele ma on wspólnego z savoir –vivrem. Totalne równouprawnienie, równy start, żadnych przywilejów. Można zapomnieć o kokieteryjnych obcasikach. I samotność. Bo prawdziwe fotografowanie, nie takie sobie pstrykanie, to ciężka, bardzo samotna praca, często w nocy (jak Doisneau czy Arbus) i w każdych warunkach. Ale wszystkie te niedogodności  towarzyszące fotografowaniu rekompensuje trudne do opisania poczucie totalnej wolności.

Berenice Abbott wyjechała z Nowego Jorku do Paryża w latach 20-tych ubiegłego wieku gdy miała zaledwie 23 lata. Nie bała się. „To, co może mi się przytrafić najgorszego, to wyjść za mąż”. Ale nic takiego jej się nie przydarzyło. Poznała środowisko amerykańskich i francuskich intelektualistów, terminowała u Man Raya, portretowała Joyce’a, Cocteau, Maxa Ernsta, Paul Moranda.
Przez całe swoje długie życia, bo zmarła w wieku 93 lat, była sama, zmagając się z potężnymi problemami finansowymi, ale zachowując, co podkreślała przez całe swoje życie, wolność. „ Świat boi się niezależnych kobiet”-mówiła bardzo stara już Berenice opowiadając jak to mając już po sześćdziesiątce, ale bez środków do życia, walczyła o możliwość fotografowania doświadczeń naukowych w słynnej MIT.
O co trzeba za wszelką cenę walczyć? „ O dziką niezależność i ciągle się uczyć”-to było przesłanie jej życia. 

Pierwszą w Paryżu retrospektywę jej prac, zdjęcia Nowego Jorku, portrety jej paryskich przyjaciół artystów, sceny z życia Ameryki i zdjęcia naukowe prezentuje do 29 kwietnia Jeu de Paume

A skoro już o Nowym Jorku mowa, za tydzień wyruszam śladami Berenice Abbott, ale cel mojej podróży jest całkowicie sprzeczny z jej teoriami. Bo będzie to ślub.

niedziela, 11 marca 2012

Ai Weiwei- dysydent i artysta


Ai Weiwei, Studium perspektywy 1995-2010

Ai Weiwei jest od kilku tygodni celebrowany we Francji jak mało który artysta. Otwarciu jego wystawy zatytułowanej „ Entrelacs” w  Jeu de Paume towarzyszyła cała prasa.  "Liberation" poświęciła mu wydanie specjalne. Po kilku tygodniach od otwarcia, przed galerią ustawiają się od rana tłumy. Ale ktoś, kto będzie szukał w jego zdjęciach technicznego perfekcjonizmu, klimatów, poetyckich pejzaży –wyjdzie rozczarowany. Ai Weiwei w swoich pracach opowiada po prostu o współczesnych Chinach, nie upiększając obrazów i właśnie taka naturalistyczna opowieść skazuje go na status dysydenta, opozycjonisty wobec chińskiego reżimu. Ai Weiwei wymknął się spod kontroli, a tego chiński reżim bardzo nie lubi.

Urodził się w 1957 roku w Pekinie, jego ojciec, słynny poeta, naraził się reżimowi i został wysłany do reedukacyjnego obozu na pustynię Gobi. Spędził w nim pięć lat. Weiwei ukończył szkołę filmową w Pekinie, założył grupę artystyczną The Stars, która programowo odrzucała kolektywizm artystyczny, opowiadając się za indywidualizmem i eksperymentami w sztuce. W 1981 roku wyjeżdża do Nowego Jorku. Tam zaprzyjaźnia się m.in. z Allenem Ginsbergiem i Andy Warholem, poznaje sztukę Marcela Duchampa. Po dziesięciu latach powraca do Chin, aby zająć się chorym ojcem. Publikuje wówczas niezwykle ważne książki o awangardzie w Chinach. W 2005 roku państwo zezwala mu na otwarcie bloga, ale w 2009 blog zostaje zamknięty, artyście do komunikowania się ze światem pozostaje Tweeter.

Wystawa w Jeu de Paume obejmuje zdjęcia i nagrania filmowe wybrane z liczącej 250 tys. klisz kolekcji. W pierwszej sali znajdują się, może najciekawsze serie zrealizowane w latach 2002-2008, a zatytułowane „prowizoryczne pejzaże”. Weiwei przemieszczał się po Chinach i rejestrował zmiany zachodzące w krajobrazie, burzenie starej tradycyjnej chińskiej architektury (domów hutang) i budowanie blokowisk. A ponieważ od 1949 roku państwo jest jedynym właścicielem ziemi, toteż może burzyć co mu się podoba i budować bez pytania kogokolwiek o zgodę. Wyrastają więc na miejscu wyburzonych domostw makabryczne blokowiska, nieludzkie, „sypialnie” bez żadnej infrastruktury, miejsca na życie. Często, całe wioski są równane z ziemią bez podawania wyraźnej przyczyny ani odszkodowania dla mieszkańców. Wieki historii są w ten sposób niszczone w imię „postępu”. Obraz tych miejsc, plac budów, gruzu i bałaganu jest tak przygnębiający, zwłaszcza, gdy wchodzi się na wystawę z paryskiej ulicy, że można odnieść wrażenie, jakbyśmy się znaleźli wewnątrz tego apokaliptycznego spektaklu.

W dalszym salach znajduje się rejestracja postępów w budowie „ptasiego gniazda” stadionu powstałego z okazji Olimpiady w 2008 roku, przy którym to obiekcie Weiwei pracował jako architekt konsultant i z którego wycofał się, gdy uświadomił sobie, że służy on do celów politycznych. Pokazane są również fotografie zebrane przez artystę podczas pobytu w Nowym Jorku latach 1983-1993 w okresie w którym, jak mawia, „szwendał się z kolegami bez celu ani projektu”. Fotografował wówczas okolice East Village, sceny uliczne, manifestacje, portretował znajomych artystów.

Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych w 1993 roku zamieszkał w Pekinie, osiadł na fermie Coachandgi, i stał się liderem grupy walczącej o wolność wypowiedzi. Zdjęcia pokazane w tej serii to świadectwo codziennego życia twórców  bliskich Weiwei.

Pokazano również jego prace związane z udziałem  w 2007 roku w największej światowej prezentacji sztuki współczesnej, która odbywa się co pięć lat w Kassel i na którą zaprosił ponad 1000 Chińczyków, aby stworzyć coś w rodzaju żywego obrazu. Problemy z wyjazdem, z otrzymaniem paszportu zostały pokazane na wideo. Temat ten ci, którzy kiedykolwiek żyli w kraju komunistycznym doskonale znają.
Udało mu się również udokumentować trzęsienia ziemi z maja 2008 roku. Osobne miejsce zajmują zdjęcia umieszczone na blogu. Zostały one uratowane tuż przed rekwizycją archiwum artysty w 2009 roku.
Jedną z najbardziej znanych serii stanowią zdjęcia „pokazujące fucka”, nazwane przez artystę studium perspektywy. Jedno z nich zostało wykonane na placu Tiananmen w Pekinie. Ten gest ma symbolizować stosunek artysty do reżimu chińskiego, ale także do wszelkiej formy władzy.
W wywiadzie opublikowanym przez „Liberation” Weiwei powiedział „Jestem medium przekazującym  informacje". Są to informacje dotyczące korupcji, bogacenia się klasy aparatczyków, malwersacji, które są możliwe, ponieważ nie poddane żadnej kontroli demokratycznej. Jak mówi Weiwei w Chinach prawo nie chroni obywateli, ale władzę i stanowi zagrożenie dla obywateli. Ale Ai Weiwei jest już dziś skazany na milczenie, pilnowany, odizolowany, z zakazem podróżowania. I dlatego trzeba koniecznie obejrzeć  wystawę w Jeu de Paume.. Nie wiadomo, czy nie będzie ona ostatnią.

piątek, 9 marca 2012

Dlaczego we Francji rodzą się dzieci- według prof. Balcerowicza


Z osłupieniem wysłuchałam wczoraj wywiadu Justyny Pochanke z prof. Leszkiem Balcerowiczem w TVN24,  na temat m.in polityki prorodzinnej we Francji (w 13 min. i 32 sec. programu).
Pada pytanie. Czy zna Pan jakieś skuteczne metody polityki prorodzinnej?
Odpowiedź: ”Ja ciągle słyszę o jednym kraju, o Francji. Ale nawet ci, którzy twierdzą, że polityka prorodzinna jest tam skuteczna, nie przedstawiają jakichś wyczerpujących analiz z których by wynikało, że trochę większa liczba dzieci to jest wynik jakiejś dodatkowej, specjalnej polityki, nie pokazują gdzie ta większa liczba dzieci się rodzi. Ponieważ państwo francuskie zakazuje oficjalnego podziału na grupy ludzi, zwłaszcza według kryterium etnicznego, to dokładnie nie wiadomo. Z nieformalnych informacji można natomiast znów usłyszeć, że to się rodzi w rodzinach emigrantów, czasami są to rodziny , gdzie są tradycje wielożeństwa. Oczywiście oficjalnie we Francji wielożeństwa nie można przecież uprawiać, ale nikt nie zakaże nieoficjalnego wielożeństwa.Więc może być ileś nieoficjalnych żon jakiegoś przybysza z których każda pobiera jakieś specjalne zasiłki…”

Tyle prof. Balcerowcz. A ja mimo mojego ogromnego szacunku do wiedzy prof. Balcerowicza, twierdzę, że jego wyobrażenie o Francji,  w której   o podnoszenie statystyk narodzeń dbają jedynie  emigranci w związkach z nielegalnie poślubionymi kobietami, a nawet tworzący coś w rodzaju haremów na co państwo francuskie przymyka oczy, gdyż nie wypada im prowadzić statystyk, nie jest chyba godne szanującego się ekonomisty. 


Po pierwsze, przyczyn wysokiego wzrostu naturalnego, na pewno nie powinno się upatrywać w wielożeństwie a jeszcze do tego  nieoficjalnym, ale prowadzonej świadomie od lat  polityce prorodzinnej i podatkowej (  czy nie jest to główna przyczyna posiadania tu tak wielu dzieci?), sprawnym, dostosowanym do rynku pracy dla kobiet szkolnictwie (dzieci rozpoczynają bezpłatną naukę w wieku lat 3!) wysokich zasiłkach, uzależnieniu wszelkiego rodzaju opłat za: stołówkę, zajęcia pozaszkolne,  basen,  od dochodów rodziny ( a przy trójce-czwórce dzieciach spadają one bardzo nisko) co powoduje, że dzieci, są właściwie prawie całkowicie utrzymywane przez państwo (nazywa się to, że państwo troszczy się o dzieci). Wspomnę jeszcze o wcześniejszej o 2 lata emeryturze dla kobiety za każde kolejne dziecko. To tylko kilka przywilejów, o których wiem, że obowiązują, ale pewnie istnieją jeszcze i inne, o których mi nie wiadomo. Uważam, że posiadanie dzieci we Francji jest bardzo ułatwione, może też stąd tyle tu kobiet na stanowiskach, w rządzie...

Może z podobnych przywilejów korzystają kobiety w Polsce, ale na pewno wiem, że nie prowadzi się tak daleko posuniętej polityki prorodzinnej w Szwajcarii.

Ale co do wielożenności, to w pewnym sensie profesor ma rację, tyle że jest ona oficjalna i całkowicie legalna. Obecny prezydent ma przecież już czwarte dziecko z trzecia żoną… a przyszły (jeśli wierzyć sondażom) czworo! i do tego z nieślubnego związku a nie są to ani emigranci, ani kandydaci do zasiłków...

Doisneau i paryskie Hale


Gdy przed wieloma laty po raz pierwszy przyjechałam do Paryża, znajomi zabrali mnie do słynnych „Les Halles”, dumnie pokazując jakąś architektoniczną hybrydę wewnątrz której mieściło się centrum handlowe, kilka mniej lub bardziej modnych butików, kino, basen-słowem nic szczególnego. Z grzeczności nie pytałam, ale naprawdę nie wiedziałam co w tym miejscu wyjątkowego i co, tak naprawdę mam podziwiać.

Ostatnio zaglądałam w okolice Les Halles dosyć często, a to chcąc pokazać znajomym odwiedzającym Paryż dzielnicę „przyjemności ciała” -ulicę St. Denis i jej malownicze córy Koryntu albo Montorgeuil, gdzie pełno przewybornych restauracji o apetycznych nazwach takich jak Cielak, który ssie”, „Świńska nóżka” czy „Zielona kapusta”. Montorgeuil to ponoć nadal najbardziej „gastronomiczna” ulica Paryża. Wypatrzyłam też w kościele Sw. Eustachego witraże ufundowane przez producentów wędlin.

Ale z pewnością nigdy nie zdołałabym sobie wyobrazić czym były dla Paryża owe  „les Halles”, gdyby nie otwarta niedawno w miejskim ratuszu wystawa znakomitego francuskiego fotografa Roberta Doisneau.

Kilku słów o historii tego niezwykłego miejsca. Wiadomo, że paryskie targowisko istniało już w XVI wieku, gdyż właśnie tam miasto wyznaczyło przestrzeń na handel chlebem, jajkami, masłem i serami. Stąd też okoliczne ulice przyjmowały nazwy proponowanych na targu produktów: boczku, szewców, pościeli, starzyzny…


34, rue Montorgueil, Paryż 1953, Robert Doisneau

Ale modernizacją paryskiego targowiska zainteresował się dopiero Napoleon. W 1811 roku podpisał dekret, zezwalający na budowę potężnej hali. Projekt ten jednak upada wraz z Cesarzem i powraca  dopiero w 1851 roku, za Napoleona Bonaparte, który kładzie kamień węgielny pod budowę nowych hal. Z wielu powodów budowa zostaje wstrzymana i dopiero za Napoleona III baron Haussmann daje Baltardowi zadanie zaprojektowania nowych hal „z metalu i tylko z metalu”. Na dziesięciu hektarach stanie dziesięć pawilonów, których budowa zostanie zakończona w 1870 roku. W dwa lata później opisze je w „Brzuchu Paryża” Emil Zola. Są piękne, nowoczesne, z potężnymi piwnicami, oświetleniem i dostępem do wody. ”Kąpiąc się w promykach rozpoczynającego się dnia, kwadratowe, jednolite, objawiły się niczym nowoczesne maszyny, trudne do zmierzenia, rodzaj dymiących mechanizmów, niczym wrzący gar przygotowujący posiłek dla ludu, gigantyczny metalowy brzuch, zaśrubowany, nitowany, zrobiony z drewna, szkła i odlewu, o elegancji i sile silnika”-tak pisał w „Brzuchu Paryża” o nowych Halach Zola. 

Paryskie hale po wojnie, to tętniąca życiem dzielnica, niekoniecznie bezpieczna. Schronienie znajduje w nich również światek podziemny, kwitnie prostytucja. Życie toczy się tam dzień i noc.



Portret z papierosem, Paryż 1967, Robert Doisneau

Doisneau i paryskie hale to długa historia odwzajemnionej i tragicznej miłości. Miał 21 lat, gdy w roku 1933  po raz pierwszy wykonał pierwsze zdjęcie „Halles”. Ale ich kronikarzem w pełnym tego słowa znaczeniu stał się dopiero po wojnie.  W 1953 roku, zainstalował tam, jak mawiał, swoją „ pułapkę kłusownika” czyli spędzał dnie i noce krążąc gdzieś pomiędzy kościołem Sw. Eustachego i dwunastoma pawilonami Baltarda.
 Niewielu turystów trafia do miejsca, gdzie życie ujawnia się w całej swojej brutalności, ale Hale są miejscem, gdzie spotyka się cały Paryż, biedny i bogaty, wykwintny i pachnący prowincją. Doisneau ze swoim Relleiflexem 6X6 śledzi, obserwuje, podgląda. Fascynuje go, podobnie jak wielu innych fotografów z epoki, Kertesza, Brassaia, Cartier-Bressona i Ronisa- życie codzienne mieszkańców Paryża. Hale są tego życia kwintesencją.



Handlarka z Hal, Robert Doisneau

Wszyscy go doskonale znają, uważając za nieszkodliwego maniaka. Jest u siebie, krążąc wśród sprzedawców mięsa w zakrwawionych fartuchach, handlarzy kwiatów, warzyw, i ryb. Fascynuje go wczesno-poranny gwar, kłębiący się wokół straganów klienci. Te wizyty stały się z czasem coraz częstsze, przede wszystkim dlatego, że stało się jasne , że hale muszą zniknąć, że ich los jest już przesądzony a przenosiny do Rungis to tylko kwestia czasu.

To prawda, że dzielnica znajdowała się w katastrofalnej sytuacji sanitarnej. 50 proc. mieszkań nie miało dostępu do wody. W okolicznych domach tłoczyło się tysiące ludzi napływających z prowincji w poszukiwaniu lepszego życia. Znajdowali pracę w Halach, trudniej było o godne mieszkanie. Centrum miasta dusiło się pod natłokiem dowożących do nich żywność ciężarówek.  Nie mówiąc o szczurach…A Francja była potężnym, modelowym państwem w Europie-jego stolica musiała być czysta, sterylna. Hal należało się więc pozbyć jak najszybciej.

Doisneau, chociaż nigdy nie miał żadnych skłonności aktywisty, zaangażował się w ocalenie Hal. „Był chory z wściekłości”-wspominają znajomi. Ale świadomy, że nie da się ich ocalić, od lat 60-tych, systematycznie rozpoczął je dokumentować.


Plac budowy na miejscu byłych Hal, Paryż, lipiec 1974, Robert Doisneau

Wystawa jest opowieścią o tym, co artyście udało się utrwalić i zachować. Obrazy są to niezwykle, choć niewielkich rozmiarów i czarno-białe. Może powinny być na stale pokazywane tam, gdzie kiedyś były Hale? Gdy stoimy w godzinnej kolejce przed wejściem na wystawę, daje się wyczuć nostalgię za starym, nieistniejącym już dziś Paryżem. Za miastem, którego sercem i „brzuchem” była Hale.