foto

foto

piątek, 28 czerwca 2013

O zmieniającym się świecie, fejsbukowych przyjaźniach i recepcie na szczęście- słowami profesora Baumana



Jutro wyruszam na dwutygodniowe wakacje bez dostępu do Internetu. Ten okres przymusowej ciszy blogowej, chciałabym moim czytelnikom zrekompensować  wartymi uwagi, moim zdaniem,  przemyśleniami. Przed kilkoma dniami znajomy przesłał mi linka do wywiadu z profesorem Baumanem, znany polski socjolog udzielił go przed dwoma laty hiszpańskiej telewizji.  Po wysłuchaniu, doszłam do  wniosku, że jest w nim tyle wspaniałych tez, recept na życie i myśli znamienitego socjologa, że warto wziąć za pióro i je zanotować. Oto one, w wersji nieco surowej, nieobrobionej, skróconej, ale wiernej, mam nadzieję, temu, co chciał przekazać profesor.

Nasze czasy

 „To co wydarzyło się w XX wieku, to początek wielkich przemian, przechodzenia od epoki producentów do epoki konsumentów.  Możemy również zaobserwować postępującą  fragmentaryzację ludzkiego życia. Kiedyś, gdy byłem młody, byliśmy pod wrażeniem Jean Paul Sartre’a, który mówił nam, że powinniśmy stworzyć sobie projekt na życie  i stopniowo, wolnymi krokami do tego ideału zmierzać. Jeśli teraz się to komuś powie, to wybuchnie śmiechem. Dzisiaj, nie wiemy nawet co się z nami stanie za rok, i jak tu można mówić o planowaniu całego życia?

Myślenie o sobie

Nasze życie jest teraz podzielone na epizody, a społeczeństwa się zindywidualizowały, Miast myśleć w kategoriach wspólnoty do której się należy, narodu, ruchu politycznego, ludzie definiują sens życia pod kątem własnym, indywidualnego szczęścia wyłącznie w kontekście własnej osoby. Osobną kwestią jest problem tożsamości, która dziś spełnia przeogromną rolę. Tożsamość, którą trzeba sobie samemu stworzyć, wykreować, która nie jest nam dana, której się nie dziedziczy, a trzeba nie raz spędzić całe życie, aby ją zdefiniować. Zmieniają się style życia, zmienia się to, co jest uważane, za to, co jest dla nas dobre, a co złe, wiele razy w naszym życiu... Wszystko się zmieniło…nie tylko więc przejście od totalitaryzmu do demokracji, ale obserwujemy początek nowych form życia, znaleźliśmy się w okresie przejściowym, wielkich przemian. Które z nich przetrwają wśród przyszłych pokoleń? Dziś trudno, w okresie takich przemian, nawet wyobrazić sobie jak ta przyszłość będzie wyglądała.

Globalna wioska

Z pewnym poziomem odpowiedzialności mogę też powiedzieć, że dwie rzeczy stały się nieodwracalne: po pierwsze, zwielokrotnieniu uległa ilość wzajemnych połączeń, współzależność i komunikacja na całym globie. Staliśmy się wszyscy od siebie wzajemnie uzależnieni. To, co dzieje się w Malezji, czy o tym wiemy czy też nie, ma wpływ na sytuację młodych ludzi w Sao Paulo. Po raz pierwszy w historii, nasz glob stał się jednym wielkim krajem.

Po drugie, po 300 latach nowoczesnej historii, przejęliśmy kontrolę nad naturą, uczyniliśmy ją sobie posłuszną, trafiła pod naszą kontrolę i zarządzanie człowieka. Ale mimo ogromnych sukcesów nauki i technologii, nasza zdolność do produkowania więcej i więcej znalazła się na granicy wyczerpania. Nie wiem, jak to się  rozwinie, nie jestem żadnym profetą, ale wiem, jakie z tego wynikają niebezpieczeństwa dla demokracji.

Co dalej z demokracją?

Przede wszystkim można zaobserwować postępujący rozwód pomiędzy władzą i polityką. Państwo nie ma wystarczającej władzy, aby spełniać wszystkie obietnice, które przed 50 laty złożyło swoim obywatelom. To była złota era demokracji, 30 powojennych lat. Obecnie demokracja przeżywa kryzys, jest coraz więcej osób które w nią nie wierzą. Dlaczego? Dlatego, że relatywnie silne państwo może coraz mniej zaofiarować swoim obywatelom, państwo „kurczy” wiele swoich spełnianych dotąd funkcji.

Zaistniała więc potrzeba czegoś w rodzaju demokracji globalnej, byłoby to bardzo radyklane rozwiązanie, ale konieczne, ponieważ nie jestem przekonany, że działające w pojedynkę państwa są jeszcze w stanie obronić demokrację. To znaczy taka globalna ogólnoświatowa demokracja nie byłaby taką samą instytucję, jaką już znamy, tyle że większą, ale czymś zupełnie nowym,  ponieważ te instytucje, które wykreowaliśmy, były dostosowane do państwa narodowego.

Skąd płyną niebezpieczeństwa?

Otóż w XX wieku, kiedy byłem młody, wydawało nam się, że płynie ono ze strony państwa, odgórnie., że indywiduum zostanie zgniecione przez presję płynącą z góry, pisał o tym m.in. Orwell. Dziś już to niebiezpieczeństwo zostało odsunięte. Tymczasem zdajemy sobie dziś coraz częściej sprawę, że to niebezpieczeństwo nadeszło z zupełnie niespodziewanej strony, ze sfery prywatnej, indywidualności. Te nowoczesne formy Agory, te wszystkie talk-show’y, telefony, udział publiczności. Nie dyskutuje się już o dobru społecznym, o dobrobycie społeczeństwa, o naprawianiu kraju, ale tylko i wyłącznie o sobie. Powszechnie opowiada się o najdrobniejszych szczegółach ze swojego życia, o sprawach prywatnych.

Chyba takim momentem przełomowym było, gdy w latach 80-tych niejaka Vivienne, zwyczajna kobieta, oświadczyła przed 6 mln słuchaczy, że nigdy nie przeżyła orgazmu ze swoim mężem Michelem, ponieważ miał on przedwczesny wytrysk. Tego rodzaju opowieści dotyczące sfery bardzo intymnej, które niegdyś wygłaszane były podczas spowiedzi, w konfesjonale, a w ostateczności bardzo bliskim przyjaciołom, stały się obecnie publiczne. To tak jakbyśmy w konfesjonale zainstalowali kamerę. Agora została zdobyta nie przez reżimy totalitarne ale przez prywatność.

Wspólnota czy network?

Nie tak dawno jakiś fanatyk facebooka powiedział mi, że zyskał w przeciągu jednego dnia 500 przyjaciół na facebooku. Ja żyję 86 lat i nie wiem, czy mam ich aż tylu. Pewnie nie. Możemy więc sobie tych przyjaciół dołączać i odłączać, jak nam się podoba i bez wielkiej straty. Najwyżej będzie ich  przez jeden dzień 499, ale już następnego dnia możemy dorzucić kolejnego. Myślę, że największa atrakcyjność tej sytuacji polega przede wszystkim na możliwości „wyłączenia” kogoś z naszej sieci przyjaciół.  Kiedyś, przerwanie z kimś relacji, wiązało się ze swego rodzaju traumą. Trzeba było się tłumaczyć, często kłamać i najczęściej musieliśmy się liczyć z niezadowoleniem tej drugiej strony-jesteś łajdakiem, jesteś świnią-można było usłyszeć. Na Internecie to jest proste.  Wystarczy nacisnąć guzik i ktoś znika z naszego pola widzenia.

Ale to podkopuje więzi ludzkie. Więzi ludzkie są mieszanką szczęścia i ryzyka.  Szczęścia, ponieważ jest to niezwykłe posiadanie przyjaciół na których można polegać, coś dla nich zrobić i jest to rodzaj doświadczenia, które jest nieosiągalne w kontaktach facebookowych. Zwiazane z ryzykiem, ponieważ tworzenie zobowiązań oznacza, że jesteśmy związani ze swymi przyjaciółmi niejako do grobowej deski  i nie możemy się z tych związków wyrwać gdy pojawiają się nowe możliwości. Jest to bardzo ambiwalentna sytuacja.  Natomiast konsekwencją tej nowej sytuacji jest to, że mamy niezwykle samotnych ludzi, w tłumie.

Co jest najważniejsze?

Dwie rzeczy są najważniejsze w naszym życiu. To poczucie bezpieczeństwa i poczucie wolności. Potrzebne nam jest i jedno i drugie. Ale jeszcze nikt w historii nie znalazł złotej formuły, jakie powinny być proporcje tych dwóch elementów. Za każdym razem, gdy zwiększamy jeden, tracimy odrobinę drugiego. 70 lat temu Freud opublikował dzieło Kultura jako źródło cierpień. Cywilizacja jest zawsze wymianą, daje się trochę jednej wartości, żeby otrzymać więcej drugiej. Napisał to w latach 20-tych i jego zdaniem ówczesne społeczeństwo zrezygnowało z wolności, dla poczucia bezpieczeństwa, Dziś jest dokładnie odwrotnie. Problemem dzisiaj jest to, że oddaliśmy za dużo poczucia bezpieczeństwa dla wolności. Nigdy nie znajdziemy idealnej równowagi pomiędzy wolnością a potrzebą bezpieczeństwa


Jak być szczęśliwym?

Wiele dróg prowadzi do szczęścia. Nigdy nie zaprzestaniemy poszukiwania odpowiedzi na to pytanie. Są jednak dwa niezależne od siebie elementy, które je determinują. Jeden z nich to fatum(fate), a w tym pojęciu mieści się wszystko to, na co nie mamy wpływu-gdzie się urodziliśmy, w jakiej rodzinie, w jakich czasach oraz te rzeczy, które nam się wydarzają przypadkowo. Drugi-to nasz charakter. Jest to oczywiście bardzo indywidualna sprawa, ale posiadamy nad nim kontrolę. Fatum stawia przed nami spectrum możliwości, opcji. Ale to od naszego charakteru zależy jak je wykorzystamy. Charakterów mamy jednak tak wiele i tak różnorodnych, że nie można dać jednej recepty na szczęście dla wszystkich.

Nie porównuję się do Sokratesa, on jest teraz bardzo modny, ludzie uważają jego osobowość i życie za wzór do naśladowania, chcą żyć tak jak on. Ale już takie myślenie jest sprzeczne z jego filozofią, bo sekret szczęścia Sokratesa polega na kreowaniu formy życia nie opartej na jakimś wzorze. Ci, którzy go naśladuję, wręcz zdradzają jego filozofię życia. Bo dla każdego człowieka istnieje inna, właściwa tylko jemu droga.


Tym filozoficznym akcentem żegnam się na dwa tygodnie. Urlopowiczom życzę wspaniałych wakacji a wszystkim, więcej słońca i znalezienia tej własnej drogi, o której mówi profesor Bauman. A gdyby ktoś chciał posłuchać tego wywiadu w pełnej wersji (bo przyznaję się, że dokonałam kilku skrótów), to znajdzie ją tu

niedziela, 16 czerwca 2013

C215, poeta z Vitry



Każde pokolenie stwarza swoją sztukę na nowo, na własną podobiznę.  Romantycy mieli swoje landscape’y, naturaliści portretowali z pasją ludzi z nizin społecznych, kubiści-przekształcali malowane obiekty w geometryczne formy. Street art staje się na naszych oczach sztuką pokolenia XXI wieku. Jest jej coraz więcej, a artyści przenoszą się z kontynentu na kontynent pokazując na murach, ścianach i na budynkach swoją wizję świata. Coraz częściej też, ich sztuka trafia do prestiżowych galerii, ale to nie jest jej właściwe miejsce.

Moim ulubionym artystą street art-owym jest ktoś ukrywający się pod pseudonimem C215. Jego prawdziwe nazwisko brzmi Christian Guémy, ale jego prawdziwego imienia nie musicie nawet pamiętać. Mieszka od lat w Vitry, na przedmieściach Paryża. Maluje właściwie do dziecka, zachęcany przez wychowujących go w dzieciństwie dziadków. Pod koniec szkoły średniej , do pisania na murach zaczął używać kolorowych sprayów. Ale nigdy nie były to ani tagi, ani graffitti, ale poezja- oczywiście wypowiedziana przy pomocy szablonu i sprayu- portrety ludzi, często z marginesu społecznego, kloszardów,  zwierząt.

Myliłby się ten, kto myślałby, że artyści uliczni  to chuligani, którzy zamalowują ściany brzydkimi graffiti. Wielu z nich, i należy do nich C215, to ludzie niezwykle wykształceni. Christian Guémy skończył błyskotliwie historię sztuki i historię, specjalizując się architekturze i malarstwie XVII wieku oraz w pracach artystów spod znaku Blaue Reiter. Co oznacza, że jest w pełni świadomy do jakiego malarza i jakiego momentu w historii sztuki odnosi się każde jego dzieło.

To co nas najbardziej intryguje, to ogrom pracy włożonej w realizację każdego dzieła, mistrzostwo wykonania  i ilość detali składających się na każde z nich. Wreszcie kolorystyka, czasem czarna linia, czasem-feeria barw. Fascynują nas zmarszczki na czole starego  człowieka, futro kota czy też uchwycenie chwili życia.

 Prace C215 są łatwo rozpoznawalne, realizuje je wszędzie na świecie, zdobywając bardzo wiele pochwał ze strony krytyków, ale przede wszystkim tych, którzy mają z jego pracami kontakt na co dzień, mieszkańców biednych, zaniedbanych przedmieść. Bowiem jak mówi o sobie” Mam nadzieję, że należę do tej niewielkiej grupy artystów, którzy interweniują w ulicę, aby ją upiększyć, albo chociaż dodać jej odrobiny humanizmu, którego wszyscy tak bardzo potrzebujemy".

Przed kilkoma dniami wybrałam się do Vitry, śladami mojego ulubionego artysty. Zrobiłam kilka zdjęć na jednym z podwórek miasta, którego jest dziś chyba najbardziej znanym obywatelem. Przechodziłam koło jego pracowni, ale nie miałam odwagi zapukać. Może innym razem…Oto kilka zdjęć prac C215, które można obejrzeć na murach jednego z brzydkich blokowisk Vitry. Najbardziej niezwykłe jest to, że pojawiają się w zupełnie nieoczekiwanych momentach, jak grzyby. O, i tu..i tu...Może powinnam była zrobić lepsze zdjęcia i pokazać je w kontekście w jakim się znajdują. Ale wówczas same prace rozmyłyby się na zdjęciu. Przedstawiam więc kilka z nich. Podobają Wam się?











środa, 12 czerwca 2013

« Hala odlotów », oglądana z Paryża


Nasłuchałam się od znajomych tylu ochów i achów na temat programu « Hala Odlotów » w TV Kultura, że aż postanowiłam przekonać się na własne oczy, czy rzeczywiście jest on aż tak  znakomity. Miałam jednak ciągle pecha, od kilku tygodni w każdy czwartek wypadało mi coś poza domem i dopiero w ubiegłym tygodniu, po raz pierwszy, zasiadłam późnym wieczorem w wygodnym fotelu przed telewizorem. Miałam szczęście, bo tematem programu miały być sukcesy polskich artystów za granicą, i to takich, którzy akurat z Francję są dość blisko związani. Do telewizyjnego studia zaproszono naszą, jak ją nazwano, « eksportową drużynę » artystów czyli: Krzysztofa Warlikowskiego, Małgorzatę Szumowską, Misię Furtak i Mariusza Trelińskiego a ponadto m.in. Joannę Kiliszek –wicedyrektora Instytutu im. Adama Mickiewicza oraz Beatę Stasińską, wydawcę książek.

Program rozpoczęły obrazy z kamery śledzącej gości wchodzących do studia. Atmosfera rodzinna, wszyscy się świetnie znają. „Artyści tu na każdym kroku”-ktoś rzuca. Później staropolskim obyczajem, nasza  bohème poproszona jest , aby co nieco przekąsiła i przez kilka minut oglądamy, jak posilają się przy zastawionym suto stole. Gospodyni, która tak jakby zeszła z planu „M jak miłość”- w nieskazitelnym makijażu, fryzurze i stroju, próbuje stworzyć sympatyczny klimat. Jest miło, przyjemnie.

Prowadząca pyta reżyserkę sukcesu, Małgorzatę Szumowską, o jej ostatni film, pokazywany na festiwalu w Berlinie-„To chyba po raz pierwszy, po Wajdzie, polski reżyser przedstawia swój film w konkursie?-pyta „Tak, tak, to pierwszy raz-odpowiada Szumowska, której można zarzucić wszystko, ale na pewno nie brak pewności siebie- pierwszy polski film na Berlinale i w ogóle pierwszy film osoby z mojego pokolenia…(co nie do końca się zgadza-przed nią było kilka osób  i do tego nagrodzonych-na przykład Polański, który otrzymał na Berlinale Złotego Niedźwiedzia za Matnię).Tak, tak, mamy sukcesy, nagrody, zwłaszcza w filmie-słychać zgodny chór naszych artystów.

Pojawia się wywiad-przerywnik z jakimś przytomnym panem, który niestety nie został nam przedstawiony, ale które nieco ochładza optymizm młodych artystów: „ niestety, te nagrody nie przekładają się ani na sprzedaż polskich filmów ani na popularność polskiej kinematografii ani na pozycję reżyserów”-mówi. "Wajda miał sukces?-stawia retoryczne pytanie Szumowska, ależ Wajda… to były inne czasy…”. 

Kolejny przerywnik. Tym razem wywiad z niemiecką dziennikarką, która mówi, że dostęp do polskiej kultury jest w Niemczech trudny, bo nie ma tam sieci polskich Instytutów, takich jak na przykład Instytut Goethego promujący kulturę niemiecką. 

Pani Kiliszek z Instytutu Mickiewicza czuje się wezwana do tablicy: „ Na świecie od 4 lat prowadzimy programy w takich krajach jak Chiny czy Brazylia, natomiast gorzej to wygląda  z Francją…-przyznaje. 

Dyskusja staje się coraz bardziej kuriozalna, gdy pada pytanie czy nasza „eksportowa drużyna” czuje, że reprezentuje polską kulturę. I tu pada zdecydowane „nie” ze strony Warlikowskiego „ja nie czuję się członkiem polskiej reprezentacji”-mówi nasz  najbardziej „eksportowy artysta” Ale- dodaje prowadzący-opinia publiczna chciałaby widzieć w naszych artystach, że wasze sukcesy to sukcesy naszej, polskiej kultury. Małgośka, ty czujesz się?-pada pytanie. Nie, nie- zdecydowanym głosem odpowiada reżyserka i można odnieść wrażenie, że nawet czuje się urażona, że można jej „sztukę filmową” podciągać pod polskość bo przecież jej film „ był nawet grany po francusku”-podkreśla. A dla stonowania swojej wypowiedzi dodaje „ to prawda, że to tu są nasze korzenie…

No to dałam się nabrać-pomyślałam sobie. To ja dzielnie sekunduję moim rodakom, wysiaduję, choć nie przychodzi mi to łatwo, godzinami na Lupie czy Warlikowskim, do końca spektaklu, podczas gdy Francuzi po mniej więcej połowie już wychodzą, zmuszam się do oglądania brutalnych scen seksu młodocianych panienek z podstarzałymi panami na filmie pani Szumowskiej, a oni mają nie czują, że należą do polskiej kultury, ale do "europejskiej"-mówi pani Szumowska, "światowej" sugeruje subtelnie Warlikowski wspominając o swoich teatralnych podróżach do Indonezji i Wietnamu.

Natomiast jeśli chodzi o Lupę, to „ został on wypromowany nie przez polskie instytucje-ktoś dodaje.

Pada również w tym programie kilka refleksji. Na przykład, że jeśli chodzi o polską kulturę to na świecie „znany jest jedynie Szopen, Wajda, Kieślowski,  ale chyba i w Polsce ze znajomością naszych twórców nie jest najlepiej-pocieszają się polscy(?) artyści.

Pan Treliński zabiera głos dodając, że zachód i tak już zszedł na psy „tam chodzi jedynie o entertainement, o zabawę a nam przecież o coś zupełnie innego…

A więc jak to jest z tymi polskimi artystami w Paryżu? Ogólnie rzecz biorąc- nieciekawie. Przed kilkoma miesiącami odbył się cudowny koncert Lutosławkiego wykonany przez Chrystiana Zimmermana w sali Pleyel. Byli na promocji swoich książek w Paryżu Olga Tokarczuk a ostatnio Mariusz Szczygieł. Centrum Pompidou pokazało prace Aliny Szapocznikow. A poza tym?  Przyczyna tkwi przede wszystkim w jakiejś absurdalnej decyzji podjętej przez urzędników w Warszawie zamknięcia paryskiego Instytutu Kultury. Utraciliśmy możliwość sprowadzania spektakli teatralnych, małych form, promowania naszej dramaturgii.

Wczoraj byłam na bardzo znanym w Paryżu cotygodniowym czytaniu dramatów we wtorkowe południe w teatrze Rond-Point. Prezentowano utwór macedońskiego autora Gorana Stefanowskiego. Rozmawiałam z organizatorką tych spotkań. Przez cały rok, od września, prezentowano dramaturgię krajów właściwie całej Europy. Ani jednego polskiego dramaturga.

Tracąc budynek, utraciliśmy również możliwość wyświetlania polskich filmów. Jest oczywiście organizowany, raz do roku, przegląd polskiego kina, ale w klubowych, małych kinach dla mało licznej publiczności. Polskie filmy są pokazywane jedynie przez tydzień a przez całą pozostałą część roku-nic. A szkoda, bo mamy chyba sporo do powiedzenia i naprawdę wiele filmów, gdyby towarzyszyła im właściwa promocja, miałyby szansę wejść na duże ekrany w całej Europie. W każdym bądź razie, zdecydowanie lepiej sprzedają się na przykład Rumuni (Munghiu, Netzer)

Promocja polskiej literatury wygląda troszkę lepiej. Pani Beata Stasińska opowiadała jak trudno się przedrzeć. Wydaje mi się, że najlepszą drogą „przedarcia się” są tłumacze. To oni znają doskonale rynek wydawniczy we Francji, to oni podpisują umowy i o nich należałoby bardzo dbać. Ostatnio mamy szczęście do cudownej tłumaczki Margot Carlier, która jak niegdyś Boy na polski, dziś tłumaczy znakomicie na francuski naszą literaturę: Stasiuka, Krajewskiego, Szczygła czy Tokarczuk. W Polsce powstaje ostatnio sporo znakomitej literatury, na przykład książka mojej ulubienicy Renaty Lis o Flaubercie, jeśli zostanie przetłumaczona na francuski, na pewno okaże się sukcesem.

Na razie jedyną instytucję promującą poważnie polską literaturę w Paryżu jest Polska Księgarnia przy St. Germain de Près. To tam odbywają się bardzo interesujące spotkania z pisarzami i tłumaczami. Ale na przykład jesteśmy już zupełnie nieobecni w niezwykle prężnym w promowaniu literatury krajów Europy Wschodniej Maison d’Europe et d’Orient. Byłam tam przed kilkoma dniami i jak mogłam się zorientować, na półce jest zaledwie kilka polskich książek.

Nie oszukujmy się, pozbawiony siedziby Polski Instytut w Paryżu nie funkcjonuje tak jak powinien. Wystarczy zajrzeć na stronę  któregokolwiek z europejskich Instytutów Kultury, aby się o tym przekonać.  Od czasu do czasu dołącza się do jakiejś imprezy finansowanej przez Francję, gdzieś się dopisze na plakacie, ale nie jest to działalność na szeroką skalę, zaplanowana i nieprzypadkowa.

Skądinąd, to co mnie zafrapowało podczas oglądania Hali Odlotów to również to, że artyści nawet o tych Instytutach Kultury nie wspomnieli. Zapomnieli o nich również prowadzący. A czy to nie one powinny być sprawcami sukcesów? Czy to nie one powinny pomagać,  promować, szukać kontaktów w galeriach, teatrach, na rynku wydawniczym?

Oto kilka moich refleksji  po obejrzeniu programu w TV Kultura, który w całości można obejrzeć tu.

P.S. Dopiero szukając strony „Hali Odlotów” w Internecie odkryłam, że w czerwcu oglądałam program emitowany w lutym, powtórkę. Ale to przecież nie ma znaczenia…



czwartek, 6 czerwca 2013

Picasso, Basquiat i inni...

 Lato i wakacje zbliżają się wielkimi krokami. Paryż będzie miejscem, w którym wiele osób, już tradycyjnie, spędzi urlop. I bez znaczenia, czy będą to trzy dni czy trzy tygodnie, chciałoby się odkryć miasto samemu, z dala od tłumów, z dala od turystów. Szukamy więc w przewodnikach ciekawych miejsc, o których mało kto wie, romantycznych, fascynujących, takich, do których nikt jeszcze przed nami nie dotarł. Czy uwierzycie mi, że takie miejsca jeszcze istnieją?  Nawet w tak obleganym przez turystów Paryżu? Oto jedno z nich: usytuowane w samym centrum, dosłownie naprzeciwko pałacu prezydenckiego, na tyłach Pól Elizejskich- przepiękne i mało znane turystom. Chodzi o dom aukcyjny Sotheby's mieszczący się w cudownej kamienicy na ulicy Faubourg St. Honoré 76.


Siedziba paryskiego Sotheby's

 Jeśli będziecie w Paryżu, to zajrzyjcie tam koniecznie, nawet nie po to, żeby coś kupić, ceny i tak są odstraszające dla śmiertelników, ale aby obejrzeć wystawione dzieła, których nigdy nie zobaczycie w żadnym muzeum, ponieważ były i trafią ponownie do kolekcji prywatnych a także, aby nacieszyć oko przepięknymi wnętrzami pałacu tym bardziej, że wizyta w Sotheby jest bezpłatna.

Właśnie dzisiaj odbywa się aukcja, na której znajdzie się kilkadziesiąt wspaniałych obrazów- Picassa, Basquiata, Caldera, Dubuffeta, de Kooninga czy Balthusa. Wczoraj, można było je obejrzeć spokojnie, bez tłumów, po dwóch piętrach kręciło się zaledwie kilka osób. Nawet byłam zaskoczona, że nie ma żadnych środków zabezpieczających, nikt nawet nie kontroluje mi torebki, podczas, gdy wewnątrz znajdują się obrazy warte kilkanaście milionów. Pod młotek wczoraj i dzisiaj o godz. 18 pójdą obrazy z kolekcji dwóch pań. Pierwsza, to wnuczka Picassa- Marina Picasso, a właścicielką drugiej kolekcji jest Viviane Jutheau de Witt. W ich zbiorach znalazły się prawdziwe perełki.

Z kolekcji Mariny Picasso pochodzi na przykład ten obraz jej dziadka  przedstawiający paletę i głowę byka z 1938 roku wyceniony na bagatela 1-1,5 mln euro.



Ale chyba najwyżej wyceniony został obraz Basquiata, nowojorskiego, czarnoskórego, zmarłego bardzo wcześnie malarza, zaprzyjaśnionego z Andy Warholem "Crown Hotel"  kupiony w 1999 roku przez panią de Witt w galerii Mary Bone w Nowym Jorku i warty...5-7 mln, ale... zaczekajmy, jeszcze nie wiadomo jaką cenę otrzyma na licytacji!


To drugie zdjęcie dodaję, aby można było zobaczyć jakiej wielkości jest obraz Basquiata:



Oraz kilka innych interesujących prac:

Balthus, Portret Renee wyceniony na 120-180 tys. euro

Bliżej nieznana mi malarka o polsko brzmiącym nazwisku: Alice Halicka 8-10 tys. euro

Chyba szkic do jego fotograficznych poszukiwań: Man Ray -30-40 tys. euro



Wspaniała Niki de Sainte Phalle




 Anselm Kiefer "Midsummer night" wyc. na 250-350 tys. euro



Czy Marcel Duchamp "Naga schodząca ze schodów" na 45-55 euro



Sotheby przed aukcją zamienia się w małe, ale warte uwagi muzeum. A oto kilka zdjęć z niezwykłych wnętrz budynku , prawie pustych sal...





Oraz zaproszenie na aukcję! Wybrać się czy nie?